wtorek, 26 września 2017

Miało być o Kanadzie...


Sobota po południu. W myślach przeklinam rażące słońce, bowiem mój europejski organizm o tej porze zwykł raczej kłaść się do snu. Zegarek wskazuje jedenastą... wieczorem. Od chwili, gdy wysiadłem z samolotu, minęła już okrągła doba, a ja wciąż jeszcze nie przestawiłem wskazówek na czas lokalny. Postanawiam wykorzystać to zaniedbanie, by przeprowadzić mały eksperyment: Od tej chwili telefon odmierzać będzie czas, w którym przyjdzie mi funkcjonować przez najbliższy tydzień, a zegarek na ręce pozostanie w Europie. Tam, gdzie mój dom, praca, znajomi, a także żołądek, jelita i zaspane powieki. Mam nadzieję, że w ten sposób łatwiej odnajdę się w chaosie spowodowanym sześciogodzinnym przesunięciem rytmu dnia.

Pierwsze kanadyjskie śniadanie dało mi popalić. Opcja numer dwa w porannym menu zawierała jajecznicę, frytki i kiełbasę – wszystko ociekające tłuszczem, przesiąknięte tłuszczem, niemal przeistaczające się w tłuszcz. Do tego tosty z dżemem, kilka lichych kawałków owoców i obfita filiżanka kawy, którą regularnie uzupełniali kelnerzy przechadzający się po lokalu z dzbankiem ciemnobrązowej cieczy. Mimo że wybrałem stolik z widokiem na salę, a nie na telewizor, kątem oka i tak widziałem, że nadawano akurat program o hokeju na lodzie. Nie miałem nic przeciwko temu. Było mi nawet trochę szkoda, że sezon ligowy zaczyna się dopiero w przyszłym miesiącu. Zirytował mnie natomiast fakt, że kelnerka – sprzątnąwszy opróżniony przeze mnie talerz – błyskawicznie przybiegła z rachunkiem, jakby chciała mi zasugerować, że pora się zbierać. Odwykłem już nieco od takich praktyk. We Francji obsługa zwyczajowo pozwala klientom przesiadywać tak długo, jak im się podoba i nie proponuje rachunku, dopóki samemu się o niego nie poprosi. Dopiero potem znajomy Kanadyjczyk wyjaśnił mi, że takie zachowanie jest tu zupełnie normalne i wcale nie oznacza sygnału do wyjścia. Uprzedził mnie przy okazji, że kelnerom w większości lokali oferuje się dość marne pensje, dlatego ogólnie przyjętym zwyczajem jest pozostawianie piętnastoprocentowego napiwku.

Bez względu na to, czy zachowanie kelnerki zawierało ukryty przekaz czy nie, rosnąca ciekawość nowego kraju zapewne szybko wzięłaby górę nad chęcią leniwego płaszczenia tyłka w restauracji, więc tak czy owak niebawem skierowałbym się w stronę wyjścia. Hotelowa ulotka krzyczała do mnie wielkimi literami, że oto znajduję się w jedynym otoczonym murami grodzie na północ od Meksyku. I jak miałem się niebawem przekonać na własne oczy, miasto Québec (będące zarazem stolicą prowincji o tej samej nazwie) w całym bogactwie swej architektury stanowi swoisty pomost między Europą a Ameryką. Stosunkowo niska zabudowa, nad którą dominuje Zamek Frontenac, a do tego kilka kościelnych wież, XIX-wieczny gmach parlamentu i położona na wzgórzu cytadela przywołują na myśl średniowieczne miasta Starego Kontynentu. Jeśli tylko lekko przymrużyć oczy, można poczuć się tam niczym w Edynburgu. Tylko jaki jest sens za wszelką cenę szukać podobieństw? – strofowałem sam siebie. Wszak Québec rządzi się własnymi, odrębnymi prawami. Tutejsze kamienice wciąż jeszcze pachną świeżością, ulice są dziwnie szerokie, a poruszające się nimi samochody zdają się przerastać gabarytami potrzeby swoich właścicieli. Na dodatek, a może raczej przede wszystkim, gdziekolwiek nadstawić ucha, słychać język francuski. Dziwny wprawdzie, twardszy, jakby nieco zangielszczony. Odmienny od tego, do którego przywykłem, ale jednak francuski.

Zważywszy na ową francuzczyznę, ani trochę nie jestem zdziwiony, gdy w samym sercu miasta odkrywam ogromną piekarnię, do której ochoczo wstępuję po bagietkę. Mój żołądek co prawda wciąż jeszcze trawi śniadanie, ale wiem doskonale, że niebawem znów zgłodnieję. Po cichu liczę też na to, że skromny posiłek pozwoli mi przełamać cieżkość powiek. Gdy przychodzi moja kolej, decyduję się na klasyczną bagietkę paryską. Sprzedawczyni podaje mi pieczywo, które z daleka bije po oczach apetycznie zarumienioną skórką, za to z bliska roztacza oleistą woń niczym pączki w tłusty czwartek. Zaczynam przeczuwać, że nie będzie to tydzień pod znakiem zdrowej żywności... Zdrowej ani taniej – dorzucam po chwili w myślach, usłyszawszy, że należność wynosi 2,99 dolarów kanadyjskich czyli mniej więcej 2 euro.

Z piekarni wychodzę na ul. Świętego Jana – główny deptak starego miasta. Słoneczna pogoda i przyjemne widoki zachęcają do spaceru, więc nie wracam do hotelu, ale idę dalej przed siebie. Nie chcąc snuć się kompletnie bez sensu, stawiam sobie za cel znalezienie sklepu z nabiałem. Nie wiem jeszcze, że czeka mnie dobra godzina krążenia po okolicy (z bagietką w dłoni), maszerując raz w górę, raz w dół, nim odnajdę wreszcie coś na kształt minimarketu. 

Ulica, przy której mieści się ów sklep, jest tak stroma, że wpadam do środka solidnie zdyszany. Na domiar złego asortyment spożywczy marketu budzi spore rozczarowanie. Znalezienie czegoś jadalnego pośród półek pełnych czipsów, słodyczy i gazowanych napojów nie należy do łatwości. Dopiero na końcu jednej ze sklepowych alejek spostrzegam niewielką lodówkę, a w niej kilka produktów. Każdy w jednym egzemplarzu niczym eksponaty w muzeum: jedno opakowanie parówek, mała wytłaczanka z jajkami, jogurt, butelka mleka. Gdzieś w głębi dostrzegam żółty ser w zapakowanych pojedynczo plastrach, który po chwili namysłu biorę ze sobą. Znudzony sprzedawca stojący za kontuarem rzuca jakieś zdawkowe zdanie, komentując mój wybór, by zapewnić sobie pretekst do dłuższej rozmowy. Już wcześniej zapytał mnie, jak się mam i czy życie jest piękne, więc domyślam się, że mam do czynienia z typem filozofa. Teraz z kolei chce wiedzieć, czy jestem z Europy... Aaa, z Polski! – niemal wykrzykuje – Polskę lubię za Gdańsk! Nim zdążę zapytać, dlaczego akurat to miasto tak bardzo przypadło mu do gustu, on już śpieszy mi wyjaśnić, że lubi je za Lecha Wałęsę i "Solidarność". Jego zaskakująco poprawna wymowa polskich głosek wywiera na mnie niemałe wrażenie. Mężczyzna jednak szybko porzuca rozpoczęty wątek, by przeskoczyć na kwestię Francji i jej relacji z prowincją Québec. Serwuje mi przy okazji długą tyradę o tym, jak to kanadyjscy frankofoni wbrew pozorom nie są Francuzami tylko północnymi Amerykanami (najwyraźniej to drażliwy temat, skoro tak dobitnie manifestuje swoją odrębność). Podkreśla, że mają oni własną historię, kulturę, kuchnię, etc. Nie omieszka też napomknąć o sporcie. Mówi, że w głowie mu się nie mieści, jak my tam w Europie możemy emocjonować się piłką nożną – dyscypliną, w której zawodnicy na potęgę symulują kontuzje, by wymusić na arbitrach korzystne dla siebie werdykty. Uczciwie przyznaję mu rację w tej kwestii, lecz natychmiast odbijam piłeczkę, wspominając o irytujących mnie bójkach w trakcie meczów hokejowych. Mój rozmówca jednak, jak na Kanadyjczyka przystało, traktuje tę dyscyplinę sportu ze szczególnym pietyzmem, więc argument o bójkach nie trafia na podatny grunt. Nie przejmuję się tym. I tak kompletnie nie zależy mi, by przekonać go do swoich racji, ani tym bardziej by kontynuować przydługą dyskusję. Z radością wykorzystuję okazję do pożegnania gadatliwego sprzedawcy, gdy tylko na horyzoncie pojawia się klient rozbawiony naszym pseudofilozofowaniem.

Kanapki z serem, którego – wedle nadruku na opakowaniu – powinienem spożyć przed końcem przyszłego roku, nie powalają smakiem, lecz przynajmniej zaspokajają głód na kolejnych kilka godzin. W tym czasie znów snuję się po mieście, mijając tak wiele szyldów zachęcających do skosztowania lokalnego przysmaku o nazwie poutine, że ostatecznie decyduję się zamówić go na kolację. Tak oto po raz drugi tego dnia konsumuję danie na bazie frytek. Całość polana jest tłustym, ciężkostrawnym sosem, w którym zatopione są kawałki sera i kurczaka. Ten pierwszy jest składnikiem podstawowym, drugi zaś to moja fanaberia wybrana spośród długiej listy wariantów opcjonalnych. Jak nietrudno zgadnąć, przyrządzenie posiłku trwa zaledwie kilka chwil. W tym czasie zajmuję miejsce w sali stylizowanej na wnętrze drewnianej chaty. Mimo iż knajpa, w której się znajduję, pełna jest lokalsów, a jej właściciele reklamują się wysokimi notowaniami w rankingach, walory konsumowanej potrawy uparcie do mnie nie przemawiają. Sytuacji nie poprawia fakt, że kurczak już od pierwszego kęsa jest praktycznie zimny. Jedynie wrodzone łakomstwo nakazuje mi opróżnić talerz do końca, wskutek czego wracam do hotelu z bólem brzucha.

Nazajutrz relacjonuję mój wieczorny jadłospis wspomnianemu już kanadyjskiem koledze. Ten zaś, śmiejąc się, objaśnia mi, że poutine – choć ma swych zagorzałych wielbicieli – przez większość miejscowych traktowana jest raczej jako swoisty erzac żywnościowy, na który spojrzeć można przychylnym okiem jedynie wracając z imprezy o trzeciej nad ranem. Przyznać muszę, że lepiej bym tego nie określił. Całe szczęście, że począwszy od tego dnia wyżywienie w godzinach pracy mam już zapewnione. Jest mniej tłusto i są warzywa. Kamień z serca... lub z żołądka, jak kto woli.



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz