czwartek, 7 września 2017

Tremendum et fascinans

 
Świadomość tego gdzie jestem dociera do mnie dopiero w przebieralni. Przedtem jedynie przechadzaliśmy się po korytarzach przypominających raczej korporacyjne biura aniżeli szpital – miejsce, w którym od zawsze czułem się źle i gdzie starałem się spędzać tak mało czasu, jak to tylko możliwe.

Gdy zamykają się za mną drzwi i zostaję sam z kilkoma nieznajomymi mężczyznami,  zastygam na moment w bezruchu. W głowie kotłują mi się myśli. Czuję się, jakbym znów znalazł się w szkolnej szatni gimnastycznej, lecz tym razem nie mam pojęcia, co i w jakiej kolejności na siebie włożyć. Proszę o pomoc nieznajomych. Zwracam się do nich po angielsku, bo w chwilach zdenerwowania nie potrafię wydusić z siebie ani słowa po francusku. Na szczęście rozumieją i okazują się bardzo pomocni. Pokazują mi, gdzie leżą sterylne, jednorazowe ubrania, a gdzie czepki, maseczki i osłony na buty.

Przezwyciężywszy chwilowe odrętwienie, podchodzę do pierwszego ze wskazanych regałów. Wybieram odzież w rozmiarze M i pośpiesznie się przebieram. Spodnie okazują się nieco za szerokie w pasie, a dekolt koszuli jest wycięty w głębszy serek niż zwykłem nosić, ale nie ma sensu przywiązywać do tego wagi. Wkrótce potem, mydląc dokładnie ręce, spoglądam na siebie w lustrze i stwierdzam, że w czepku przewiązanym jak targowa przekupka wyglądam dość idiotycznie. Dopiero później nauczę się wiązać go tak jak inni, a Philippe wyjaśni mi, że nie istnieje żaden narzucony standard poprawności. Ma być po prostu skutecznie i wygodnie.

Drzwi wyjściowe z szatni prowadzą prosto na blok operacyjny. Widać stąd długi korytarz obstawiony ruchomymi stołami ze sprzętem medycznym i całą masą wyposażenia, którego przeznaczenia mogę się jedynie domyślać. Asekuracyjnie ustawiam się w kącie, by nikomu nie wchodzić w drogę, a jednocześnie móc obserwować ludzi dookoła. W pierwszej kolejności uważnie przyglądam się grupie kobiet wyłaniających się z damskiej przebieralni, usiłując dostrzec pośród nich twarz Aurelie. Trudno mi odróżnić, kto tu pełni jaką funkcję, bo w jednakowych, niebieskich uniformach wszyscy wyglądają tak samo. Zapewne dlatego niektóre napotkane osoby uprzejmie mi się kłaniają, a inne przechodzą obok kompletnie obojętnie. Nie znam jeszcze tutejszych obyczajów, ale przeczucie podpowiada mi, że to nie chirurdzy wyrywają się, by powiedzieć mi dzień dobry, a raczej ci, którzy na wszelki wypadek biorą mnie za jednego z nich. 

Sterczę dłuższą chwilę, rozglądając się we wszystkie strony, lecz nigdzie nie widzę mojej koleżanki. Najwyraźniej niezbyt precyzyjnie ustaliliśmy miejsce spotkania, dlatego – nie czekając – pomaszerowała stąd wprost na neurochirurgię. Aurelie czuje się tu znacznie pewniej ode mnie. Jest wprawdzie świeżo upieczonym inżynierem, ale pracowała już w szpitalu, a kierunek jej studiów ma przynajmniej słowo "medyczny" w nazwie. Żadnej z tych rzeczy nie da się natomiast powiedzieć o mnie. Ze światem lekarskim mam co najwyżej tyle wspólnego, że podobnie jak oni mogę się tytułować doktorem. Na co dzień jednak moje miejsce pracy stanowi najzwyklejsze biurko, z którego od czasu do czasu zabieram laptopa w podróż służbową, lecz nigdy dotąd nie opuściłem strefy komfortu tak dalece jak dziś.

Odwagi, doktorze! – mówię sam do siebie, nieśmiało ruszając do przodu. Tak jak się spodziewałem, główny korytarz rozgałęzia się w wiele bocznych alejek, tworząc skomplikowany labirynt. Gdziekolwiek spojrzę, widzę przeszklone drzwi prowadzące do sal operacyjnych. Przypominam sobie słowa Philippe'a, tłumaczącego nam wcześniej, którędy iść. W lewo, w prawo, a potem znowu w lewo – powiedział. Szkoda, że nie wyjaśnił, które lewo miał na myśli, bo pierwszy korytarz po lewej jest ślepo zakończony, a w drugim nie ma możliwości skrętu w prawo. Błądzę po omacku. Nie ma szans, że sam trafię na miejsce. Proszę o pomoc pierwszą napotkaną osobę. Nie jest źle. Okazuje się, że byłem całkiem blisko. Od celu dzieliły mnie może ze dwa rozwidlenia. Wyłaniając się zza rogu, spostrzegam, jak z przeciwległego końca korytarza macha do mnie zniecierpliwiona Aurelie. Na szczęście nie pyta, gdzie się podziewałem.

Po chwili z jednej z sal wyłania się Philippe. Przez szybę widzę, jak pozostali w niej ludzie przygotowują pacjenta, którego będzie operował. Mężczyzna w dojrzałym wieku leży na lewym boku i posłusznie poddaje się ruchom osób, które podtrzymują mu głowę i ustawiają ją w odpowiedniej pozycji. W jego postawie całkowitego podporządkowania się personelowi medycznemu jest coś z dziecięcego zaufania wobec rodziców, jakiś rodzaj bezgranicznej wiary w ich troskę i nadziei, że to właśnie oni najlepiej wiedzą, co należy zrobić. Nie wiem, czy mężczyzna zdaje sobie sprawę, że pośród ludzi, którzy oglądają go w takim stanie, są osoby postronne. Pewnie nie ma dla niego znaczenia, że szpital – oprócz swej oczywistej roli polegającej na leczeniu pacjentów – prowadzi również działalność naukową. Najprawdopodobniej zresztą, w ogóle nie ma teraz do tego głowy, bo paraliżuje go strach o własne życie. A może wprost przeciwnie – znosi całą tę sytuację z chłodnym dystansem?

Z rozmyślań wyrywa mnie głos Philippe'a. Informuje nas, że będziemy mogli wejść do sali, gdy tylko skończą przygotowywać pacjenta. Do tego czasu musimy czekać ze sprzętem na korytarzu. Koledzy, którzy mają więcej doświadczenia we współpracy z lekarzami, powiedzą mi potem, że większość czasu, jaki spędzili w szpitalu w ramach obowiązków służbowych, minął im właśnie na czekaniu. Wygląda na to, że nasz przypadek wpisuje się w schemat.

Czekamy. Nie mamy póki co nic lepszego do zrobienia. Trzeba też uczciwie przyznać, że nasze dzisiejsze zadanie – gdy wreszcie pozwolą nam je zrealizować – i tak nie będzie niczym spektakularnym. Musimy jedynie dostać się do sali operacyjnej i ustalić z pracującymi tam osobami, gdzie możemy rozstawić aparaturę pomiarową i jak to zrobić, żeby nikomu nie przeszkadzać, a jednocześnie mieć możliwość odczytu sygnału z elektrokortykografu (urządzenia zbliżonego w swej funkcji do EEG, tyle że podłączonego bezpośrednio do kory mózgowej pacjenta). Jedynym czynnikiem stresującym jest miejsce, w którym rozgrywa się akcja, a ściślej – konieczność przełamania wewnętrznej bariery, by wejść do pomieszczenia, w którym młody neurochirurg imieniem Philippe za chwilę dokona resekcji (usunięcia) guza mózgu. Wedle wszelkich zdroworozsądkowych reguł, w takiej sytuacji zestresowany powinien być lekarz, który przeprowadzi operację (a ten zdaje się być oazą spokoju), no i rzecz jasna sam operowany (ale ten jest już przecież pod narkozą). Dlaczego więc to ja, przypadkowy świadek, jestem najbardziej spięty w tym gronie? Może dlatego, że interwencja chirurgiczna dotyczy ludzkiego mózgu, który – w sensie fizycznym – zawiera wszystko to, czym jesteśmy. A może stoi za tym refleksja nad kruchością naszego istnienia. Wedle statystyk, oczekiwana długość przeżycia chorych, u których zdiagnozowano i zoperowano glejaka wielopostaciowego (najbardziej zabójczy spośród guzów mózgu) to zaledwie kilkanaście miesięcy. Jedno jest pewne, koncentrowanie się na którejkolwiek z tych myśli nie ułatwi mi zadania.

Tymczasem zza drzwi wyłania się pielęgniarka, by dać nam sygnał. Już czas. Wchodzimy. Z początku razi nas ostre światło. Dzień dobry! Dzień dobry! – wymieniamy tradycyjne uprzejmości. Oni bacznie obserwują nas, a my ich. Jedna z osób tłumaczy nam, którędy możemy się swobodnie przemieszczać, a gdzie nie wolno nam się kręcić. Ktoś inny przygotowuje dla nas stół na kółkach, którym podjeżdża tak blisko pacjenta, że niemal chuchamy facetowi w plecy. Na stole obok rozstawiony jest bogaty zestaw wysterylizowanych narzędzi chirurgicznych, na który każą nam szczególnie uważać. Dobrze, będziemy uważać. Tak naprawdę staramy się uważać na wszystko. Jakby każdy najmniejszy przedmiot w tym pomieszczeniu był jakimś arcyważnym elementem stworzonym specjalnie do tego, by ratować ludzkie życie. Nad wyraz ostrożnie rozkładamy sprzęt i podłączamy kable. Niby zdajemy sobie sprawę, że kilkuletnie dziecko byłoby w stanie się z tym uporać, ale w tym momencie zachowujemy się tak, jakbyśmy odbywali pionierską misję kosmiczną. W pełnej synchronizacji wysiłków podpinamy kabel zasilający i włączamy aparaturę, a w myślach siągamy już po zwycięski laur, bo właśnie dociera do nas, że akcja zakończyła się sukcesem. Świeci się kontrolka. Nie ma co do tego wątpliwości. Urządzenie działa. Już wkrótce dotrze do nas absurdalność tej euforii, ale póki co cieszymy się jak dzieci. Mamy swój kawałek podłogi w sali operacyjnej, na którym stoi nasz stół z naszym sprzętem, który działa. Przybyliśmy, zwyciężyliśmy, a teraz spokojnie możemy się zwijać. Powtarzamy więc całą procedurę w odwrotnej kolejności. Opróżniamy stół, życzymy obecnym miłego dnia, a chwilę potem jesteśmy już z powrotem na korytarzu.

Jesteśmy i czekamy. A jakże inaczej? Philippe ma się z nami spotkać po zakończeniu operacji czyli mniej więcej za dwie godziny. My tymczasem lokujemy się w pokoiku kawowym, do którego co rusz ktoś zagląda, żeby skubnąć coś słodkiego. Leżą tam ciasto, żelki, pianki, wszystko czego dusza łasucha zapragnie. Lekarze próbują nieudolnie zwalić winę za tę rozpustę na nieposkromione łakomstwo pielęgniarek, lecz jak na moje oko niemal wszyscy tam pochłaniają słodycze z jednakową łapczywością.

Nasz znajomy neurochirurg pojawia się z piętnastominutowym opóźnieniem, ale nie mamy mu tego za złe. W ogóle trudno mu mieć coś za złe. W jego zachowaniu próżno szukać nieznośnych przywar, jakie zwyczajowo przypisuje się przedstawicielom jego zawodu. Nie jest wyniosły, arogancki, zapatrzony w siebie, nie próbuje też zgrywać nieomylnego. Miejmy nadzieję, że nie nabierze tych cech z wiekiem. Póki co jest bardzo pozytywnie usposobiony i cierpliwie odpowiada na wszystkie nasze pytania, a gdy te się wyczerpują – rozmawia z nami o pierdołach, jakbyśmy znali się od dawna. Ostatecznie jednak wstajemy i kierujemy się w stronę drzwi. Philippe tymczasem spogląda w kalendarz, żeby umówić nam kolejne spotkanie. W końcu każda wizyta u lekarza kończy się tak samo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz