poniedziałek, 28 grudnia 2015

Polska vs Reszta Świata


Samolot wylądował bez oklasków. Zastanawiam się, czy powinienem cieszyć się, że polscy pasażerowie wyzbyli się tego szeroko obśmiewanego zwyczaju czy raczej poczytać to za wyraz niezadowolenia spowodowanego kilkuminutowym opóźnieniem względem rozkładu. Po wyjściu na płytę lotniska spostrzegam, że obsługa portu lotniczego w Modlinie kieruje wysiadających do niewielkiego terminala jakąś okrężną drogą wiodącą wąską, brukowaną alejką. Szum samolotowych silników miesza się z terkotem dziesiątek walizek, których kółka niechętnie podskakują na niewielkich płytkach chodnikowych. Wstyd mi trochę przed poznaną podczas lotu współpasażerką z Grecji, że lotnisko pragnące uchodzić za drugi po Okęciu stołeczny port lotniczy już na starcie serwuje nam taki bubel. 

sobota, 19 grudnia 2015

I am just a passerby


Pan jadący białym miniwanem ewidentnie dokądś się śpieszy. Pani w srebrnej vectrze co chwilę nerwowo spogląda na zegarek. Pięcioosobowa rodzina w granatowym kombi najpewniej myśli już o kolacji. W ślad za nimi mknie kolejnych kilkanaście aut. Mnie tymczasem pozostają dwie możliwości: czekać cierpliwie na skraju przejścia dla pieszych i obserwować twarze ignorujących moją obecność kierowców albo zaryzykować i zdecydowanym krokiem wtargnąć na jezdnię. 

sobota, 12 grudnia 2015

Das ist nur noch ein anderes Schloß


Przejechać całą trasę autobusem miejskim od pętli do pętli, a potem jeszcze w drugą stronę, albo lepiej wsiąść do pociągu na początkowej stacji i pokonać nim cały dystans... Nie wiem, skąd się biorą dziecięce marzenia tego typu, ale wiem już, że nie jestem jedynym, który takie miewał. Pamiętam, jak w liceum dwoje moich znajomych, zaopatrzonych w bilety miesięczne, postanowiło jeździć autobusem w tę i we w tę aż im się znudzi. Niestety, tuż przed rozpoczęciem drugiego okrążenia kierowca wyprosił ich z pojazdu. Formalnie rzecz biorąc, chyba nie miał do tego podstaw, ale w tej chwili to i tak bez znaczenia. Rzecz w tym, że wciąż przypominają mi się owe marzenia sprzed lat, a czasem nawet udaje mi się je (choćby w części) zrealizować. Dokładnie takim sposobem znalazłem się na wschodnim krańcu linii nr 1 kolońskiego metra – w Bensbergu.

piątek, 4 grudnia 2015

Weihnachtsfeier GmbH


Na miejskich placach rozkwitły bożonarodzeniowe jarmarki, lodowiska i inne przedświąteczne atrakcje. Witryny sklepowe jak na zawołanie zapełniły się mikołajami, aniołkami i kolorowymi bombkami. Nieodłączne "niemcodisko" dobiegające przy każdej okazji z głośników tym razem wzbogaciło spektrum aranżacji o charakterystyczne dzwoneczki. Mój szef tymczasem poczuł się w obowiązku rozesłać wszystkim osobom w biurze kolejnego maila, w którym uprzejmie informuje zagranicznych pracowników, że w Niemczech adwent traktuje się serio, a nie jak w krajach anglosaskich, gdzie królują komercja i kicz. Instynkt podpowiada mi jednak, że są to raczej jego (nomen omen) pobożne życzenia.

sobota, 28 listopada 2015

Pieniądze są w drodze

 
Znasz to uczucie, kiedy wiesz, że Twój pracodawca przelał Ci już wypłatę, ale pieniądze wciąż jeszcze nie zostały zaksięgowane na Twoim koncie, podczas gdy na horyzoncie piętrzą się niecierpiące zwłoki wydatki? W Niemczech taki stan potrafi trwać 2-3 dni, a gdy po drodze trafi się weekend, czas ten się jeszcze bardziej wydłuża, podnosząc coraz bardziej ciśnienie. Jeśli mieszkasz w Polsce i posiadasz tam rachunek bankowy, na którym przelewy księgowane są w ciągu maksymalnie jednej doby, transferujesz środki pomiędzy własnymi kontami w ciągu kilku minut, od czasu do czasu płacisz zbliżeniowo, a w oddziale banku udaje Ci się cokolwiek załatwić od ręki, to miej świadomość, że doświadczasz luksusów, na które mogą pozwolić sobie jedynie najbardziej zamożni Niemcy.

środa, 25 listopada 2015

Przytyję jak nic!


Wszystkiemu winne pastéis de nata (wym. "paszteisz de nata") czyli – tłumacząc wprost z portugalskiego – tartaletki śmietanowe, które w istocie są nie tyle śmietanowe, co jajeczne. A tak całkiem uczciwie rzecz ujmując, nie nazywają się pastéis de nata tylko pastéis de Belém. Co więcej, przepis na nie objęto ścisłą tajemnicą, więc niczego na ich temat nie wiadomo ze stuprocentową pewnością. Może poza tym, że są nie do podrobienia. Z drugiej strony jednak podrabia się je na potęgę i to z całkiem niezłym skutkiem... Cóż, można tak gmatwać bez końca, ale na co to komu? Kalorii od tego i tak nie ubędzie.

piątek, 20 listopada 2015

Od Santa Apolonia do Castelo de São Jorge


Dzielnica niezwykle ciasno rozmieszczonych, zaniedbanych, wręcz sypiących się domów, zamieszkałych już od ponad trzystu lat niemal wyłącznie przez najbiedniejszych spośród lizbończyków... Brzmi zachęcająco?

Alfama – najstarsza część portugalskiej stolicy – przez wieki była na najlepszej drodze ku przerodzeniu się w slumsy, a mimo tego zdołała oprzeć się postępującej degradacji, odnaleźć jakąś zaskakującą harmonię w swym wewnętrznym nieładzie, by ostatecznie stać się osobliwą wizytówką miasta. Dziś spotkać tu można przede wszystkim turystów pragnących spojrzeć z góry na Lizbonę i usłyszeć muzykę fado na żywo. Czy móżna sobie wyobrazić silniejszy magnes na eksplorujących Portugalię podróżników?

niedziela, 15 listopada 2015

Ani słowa o Porto!


Temat Porto powinienem omijać szerokim łukiem. Jestem nieodwracalnie zachwycony tym miastem, jak i zresztą całą Portugalią, więc nawet nie mam złudzeń, że potrafię zachować wobec nich choćby pozory obiektywizmu. Powstrzymywanie się od gadulstwa nie idzie mi jednak najlepiej, a ręce świerzbią, ilekroć zabronię im dostępu do klawiatury. Trudno, niech się dzieje, co chce.

czwartek, 5 listopada 2015

Festina lente


Michael Palin powiedział kiedyś, że latanie samolotem zabija podróżowanie. Wchodzimy na pokład, odrywamy się od ziemi i przez całą drogę pozostajemy z dala od świata, by ostatecznie wylądować u celu, gdzie zostajemy wklejeni niczym postacie z wycinanki. Pozbawiamy się w ten sposób wszystkiego, co jest pomiędzy – ludzi, krajobrazów, a nawet kaprysów pogody, ponieważ samolot frunie na ogół ponad chmurami. Sprowadzamy w ten sposób podróżowanie wyłącznie do samego aktu przemieszczania się.

czwartek, 29 października 2015

Guten Tag, Herr Schmidt!


Niemcy uchodzą za naród grzeczny i ułożony, z czym trudno się nie zgodzić. W Sieci nie brakuje stron opisujących pewne podstawowe zasady savoir vivre, na których przestrzeganie kładzie się w tym kraju największy nacisk. Internetowe poradniki zgodnie uczulają swych czytelników na następujące kwestie:

piątek, 23 października 2015

Niemiecki pojedynek gigantów

Kto pamięta jeszcze czasy darmowego Last.fm w Polsce? Minęło już sześć lat odkąd na stronie serwisu pojawił się złowieszczy komunikat głoszący wszem wobec, że odtąd prawo do nieodpłatnego odbioru ograniczone zostało wyłącznie do obszaru USA, Wielkiej Brytanii i Niemiec. I cóż, że opłata abonamentowa to symboliczne 3 euro miesięcznie? Złość, że inni mają coś za darmo, a my nie, wzburzyła niejednemu krew w żyłach.

Zanim zaczniesz w myślach wieszać psy na rodzimym ZAiKS-ie, zwróć uwagę, że tylko trzy kraje dostąpiły przywileju zachowania darmowego dostępu. Na dodatek, choć może marna to pociecha, mniej więcej w tym samym czasie we wszystkich tych państwach o poszanowanie praw autorskich upomniano samego giganta – należący do Google'a portal YouTube. O ile Amerykanie i Brytyjczycy rozwiązali sprawę polubownie, doskonale rozumiejąc, że Internet stanowi medium, którego wkład w promocję legalnej kultury jest nie do przecenienia, o tyle w Niemczech kwestia publikacji utworów muzycznych chronionych prawami autorskimi na YouTube-ie po dziś dzień nie została uregulowana.

Kontrakt zawarty między firmą Google a organizacją GEMA (Gesellschaft für musikalische Aufführungs- und mechanische Vervielfältigungsrechte, czyli niemiecki odpowiednik ZAiKS-u) wygasł w marcu 2009 roku. Do przedłużenia umowy jednak nie doszło z braku porozumienia w kwestii wysokości tantiem. GEMA miała ponoć zażądać kwoty równej 0,01 euro + prowizja dla wykonawcy za każde odtworzenie utworu należącego do autora zrzeszonego w organizacji. Google podał zaś, że domagano się od nich łącznie aż dwunastu euro centów za odtworzenie, co z ich perspektywy jest nie do zaakceptowania.

W tym samym roku GEMA skierowała sprawę do sądu w Hamburgu, wskazując dwanaście utworów udostępnianych na portalu YouTube bez zgody posiadaczy praw autorskich. Sąd – wobec ewidentnego naruszenia obowiązujących przepisów – opowiedział się po stronie organizacji. Zawyrokował ponadto, że Google ponosi odpowiedzialność za treści publikowane przez użytkowników YouTube-a. Dotychczas bowiem obowiązkiem wskazywania do usunięcia poszczególnych materiałów wideo naruszających prawa autorskie właściciel portalu obarczał samych posiadaczy tychże praw. Firma została zarazem zobowiązana do wprowadzenia automatycznego filtrowania nielegalnych materiałów na podstawie tytułów, pod jakimi są one udostępniane. W następstwie tej decyzji oraz wobec utrzymującego się braku porozumienia między stronami niemieccy internauci stracili dostęp do przeważającej części najpopularniejszych utworów muzycznych. Wedle badań wykonanych na zlecenie firmy MyVideo, w Niemczech niedostępnych jest obecnie ponad 60% klipów wideo spośród listy tysiąca najchętniej oglądanych przez użytkowników YouTube-a na całym świecie.

Trzy lata później, w wywiadzie opublikowanym na łamach Die Welt, Edgar Berger, szef Sony Music, otwarcie potępił praktyki stosowane przez GEMA. Jak stwierdził, blokowanie w Niemczech większości najpopularniejszych materiałów muzycznych przynosi milionowe szkody nie tylko producentom nagrań, ale również samym artystom, których interesy GEMA reprezentuje. Organizacja pozostała jednak nieugięta.

Niedawne orzeczenie sądu w Monachium nieznacznie przechyliło szalę zwycięstwa na stronę Google'a. Pod koniec czerwca bieżącego roku uwolnił on właściciela serwisu YouTube od bezpośredniej odpowiedzialności za treści nadsyłane przez jego użytkowników, określając tenże portal mianem internetowej platformy technicznej, za pomocą której publikowane są materiały wideo. Odwołanie od wyroku sądu wydaje się jednak być wyłącznie kwestią czasu.

W chwili obecnej wszystko wskazuje na to, że proces ciągnący się nieprzerwanie od 2009 roku daleki jest od ostatecznego werdyktu. Osiemdziesięciu milionom mieszkańców Niemiec pozostaje więc jedynie oswoić się z poniższym komunikatem:


Źródła:

piątek, 16 października 2015

Sieben fuhren nach Düsseldorf und einer fuhr nach Köln

Zamierzałem rozpocząć ten tekst stwierdzeniem, że Kolonia z Düsseldorfem żyją jak Bydgoszcz z Toruniem. Ostatni żenujący spór o metropolię na Kujawach i Pomorzu uświadomił mi jednak, że oba te duety w istocie mają ze sobą niewiele wspólnego.

Bój, jaki toczy się od pokoleń między wspomnianą parą niemieckich miast, jest dziś równie zażarty co żartobliwy. Zasadniczą kością niezgody jest bowiem... piwo. Ten złocisty trunek warzy się tu w bardzo wielu małych browarach, których zasięg – siłą rzeczy  jest wyłącznie lokalny. Przywiązanie do regionu zwykło się więc manifestować sączeniem miejscowego piwa. Tradycja ta jest już tak głęboko zakorzeniona, że nawet w przewodnikach turystycznych znaleźć można wzmiankę o tym, że będąc w Kolonii zamawiać należy wyłącznie Kölsch, zaś w Düsseldorfie  Alt. Próby odstępstwa od tej reguły mogą zostać odebrane jako głęboki nietakt. Co ciekawe, zarówno kolońskie jak i düsseldorfskie puby miewają w ofercie oba gatunki piwa, lecz jest to wyłącznie forma swoistej kurtuazji, z której korzystać najzwyczajniej nie wypada.

Bardzo często zdarza się, że wzajemną rywalizację sąsiadujących ze sobą dużych miast podsycają kibice piłkarscy. W tym przypadku sytuacja jest dość specyficzna, bowiem Fortuna Düsseldorf w sezonie 2014/15 musiała pozostać w drugiej bundeslidze, podczas gdy 1. FC Köln zdołał na powrót awansować do pierwszej, przez co oba zespoły nie miały ostatnio okazji do bezpośredniej konfrontacji. Jest jednak wysoce prawdopodobne, że najdalej za parę lat drużyny te ponownie staną naprzeciwko siebie.

Zupełnym zaskoczeniem dla wielu może być fakt, że w regionie Nadrenii Północnej - Westfalii ogromną wagę przywiązuje się do tradycji karnawałowej. Sklepy oferujące najprzeróżniejsze stroje balowe spotkać można nawet w małych miasteczkach, z których każde ma swoją reprezentację w dorocznym pochodzie ostatkowym. Nietrudno się domyślić, że dostarcza to jeszcze jednej okazji do wzajemnej rywalizacji. Na tym polu jednakże nieodmiennie prym wiedzie uliczna zabawa karnawałowa w wydaniu kolońskim, określana mianem najbardziej spektakularnej imprezy tego typu w całej Europie.

Gdy wybrzmią już ostatnie dźwięki muzyki i dobiegną końca karnawałowe hulanki, tłumy turystów opuszczą Kolonię. Wielu z nich uda się do leżącego nieopodal Düsseldorfu – miasta, którego dynamiczne tempo rozwoju budzi niekłamany podziw. Przez całe wieki było ono zaledwie niewielką osadą położoną w miejscu, gdzie malutka rzeka Düssel wpada do Renu. W początkach dziewiętnastego stulecia zdołało jednak w bardzo szybkim tempie zwiększyć liczbę mieszkańców ponad dwudziestokrotnie. Prawdziwym przełomem w historii Düsseldorfu było natomiast nadanie mu w roku 1946 miana stolicy nowo powstałego landu, czym ostatecznie przesądzono o odebraniu przez niego palmy pierwszeństwa zmagającej się wówczas z licznymi zniszczeniami wojennymi Kolonii. Dzisiejszy Düsseldorf to rzecz jasna nie tylko znacznie lepiej zachowana starówka, ale również nowoczesna architektura, dynamicznie rozwijający się biznes, modowe haute couture czy choćby znacznie większy port lotniczy. 

Skoro o wielkości już mowa, wspomnieć trzeba, że mieszkańcy Kolonii – będącej czwartym pod względem liczby mieszkańców miastem w Niemczech – chętnie podkreślają, iż plasuje się ona w tym rankingu aż o trzy oczka wyżej od konkurenta. Nie sposób też przemilczeć fakt, że historia miasta sięga czasów Imperium Rzymskiego, o czym przekonać się można, odwiedzając liczne tutejsze muzea ze słynnym Römisch-Germanisches Museum na czele.

Listę przechwałek i pomniejszych zasług po każdej ze stron ciągnąć można by długo. Na całe szczęście na szczeblu politycznym i administracyjnym nikt już od dawna nie traktuje ich serio. Poza tym każdy rozsądnie myślący mieszkaniec regionu zdaje sobie sprawę, że dzięki sprawnie działającej komunikacji dystans około czterdziestu kilometrów dzielący centra obu miast pokonać można w tempie porównywalnym z wyprawą do odległej dzielnicy w niejednej światowej metropolii. Ostatnimi czasy wzajemna rywalizacja nabrała więc przede wszystkim wymiaru humorystycznego.

Przechadzając się kolońskim starym miastem, natrafiłem swego czasu na tablicę umieszczoną nieopodal wejścia do pubu, informującą wszystkich düsseldorfczyków, że w niniejszym lokalu liczyć muszą się z 20-procentową dopłatą naliczaną do wszystkich zamówionych przez nich napojów. Właściciele zapewniają jednocześnie, że nie serwuje się tam żadnych starych piw (niemiecka gra słów: gatunek piwa "Alt" znaczy tyle co "stary"), a jedynie świeży Kölsch.


Innym razem przeczytałem w wagonie metra, że "gotowanie jest dla düsseldorfczyków", natomiast w Kolonii zamawia się jedzenie przez Internet.


Nawet McDonald's reklamował swego czasu pewną nową pozycję w menu, zachęcając do spróbowania jej zanim zrobi to ktoś z Düsseldorfu. Rzecz jasna, w Düsseldorfie identycznie przestrzegano przed mieszkańcami Kolonii.

Wróćmy na moment na grunt polski: Gdy przed laty opuszczałem region kujawsko-pomorski, odbywał się akurat bydgosko-toruński pojedynek kabaretów, a grupa ochotników mierzyła, ile umownych rzutów beretem trzeba wykonać, by pokonać odległość między tymi miastami. Choć humory dopisywały po obu stronach, nie wystarczyło dobrej woli i zdrowego rozsądku, by włodarze odwiecznie skłóconych grodów nad Wisłą zakopali topór wojenny. Szkoda. Przykład niemiecki pokazuje, że lokalne animozje wbrew pozorom da się pokonać.

Na koniec wyjaśnię jeszcze tylko, że tytuł niniejszego wpisu zaczerpnięty został z tekstu piosenki zespołu Die Toten Hosen pod tytułem "Zehn kleine Jägermeister". O tym, jak zakończyła się wyprawa nieszczęśnika, który  odłączywszy się od kolegów  dotarł do Kolonii, przekonać się można, oglądając teledysk do utworu.

Źródła:

niedziela, 11 października 2015

Syltness Center

Klin, młotek, kaczy dziób, a może tor Formuły 1? Ponad siedem godzin jazdy szybkim pociągiem z Kolonii do Westerland to dostatecznie wiele czasu, by dokładnie przestudiować całą linię brzegową Syltu, a następnie popuścić wodze fantazji, przyrównując ją do coraz to bardziej absurdalnych kształtów. Na pocieszenie dodam, że tuż przed dotarciem do stacji docelowej pasażerowie zaznać mogą kilkuminutowej przyjemności podziwiania Morza Północnego w oknach po obu stronach pociągu jednocześnie podczas pokonywania wąskiego nasypu łączącego wyspę ze stałym lądem. Przyznać muszę, że widok ten z powodzeniem rekompensuje wszelkie niewygody.

Westerland, w którym przejażdżka dobiega końca, to niewielkie miasteczko położone w centralnej części wyspy i ciągnące się wzdłuż jej najdłuższego (liczącego czterdzieści kilometrów), zachodniego wybrzeża. Tam właśnie mieści się główna baza hotelowo-rozrywkowa i tam też można zaopatrzyć się w charakterystyczne gadżety w kształcie ryb, krów i innych zwierząt, układające się w napis S-Y-L-T, które nierzadko spotkać można na karoseriach i we wnętrzach aut poruszających się po niemieckich drogach. Nic w tym dziwnego, w końcu podróż na wyspę słynącą z najpiękniejszych plaż w całym kraju to swoista odrobina luksusu, do której miło potem wracać myślami.

Mimo wczesnojesiennej pory, próżno szukać na niebie ciemnych chmur, do których przyzwyczaiła mnie już Nadrenia. Deptaki wciąż jeszcze pełne są turystów, a na plaży nie od razu wypatrzeć można wolne miejsce w którymkolwiek z gęsto rozstawionych charakterystycznych białych koszy, stanowiących nieodłączny element krajobrazu. Jak okiem sięgnąć, nieskazitelnie czysty piasek i bogato porośnięte roślinnością wydmy. Żadnych parawanów, szemranych smażalni ryb, hałaśliwych przybytków z automatami do gier i rewii mody z Bożej łaski. Są za to lśniące wystawy popularnych marek, galeryjki mniej lub bardziej artystyczne oraz cieszące się niegasnącą popularnością restauracje serwujące krewetki z grilla. Wszystko to dumnie opieczętowane logiem z konturem wyspy, za pomocą którego usiłuje się podnieść prestiż wszelkich dóbr zbywalnych  od herbaty przez rieslinga po chipsy, a nawet skarpetki. Każde z nich jakoby sporządzone wedle sekretnych, pradawnych procedur i wyłącznie z lokalnych składników.

Cały ten kolorowy kram w jednej chwili przyćmiewa Schweinswal, który właśnie wynurzył się z morza. Szwajnco?!... No, Schweinswal. Ooo, znowu się pojawił, tym razem nieco dalej, ale zaraz dał nura z powrotem. Wyglądał zupełnie jak delfin. Pochwaliłbym się komu, że widziałem delfina, ale jeszcze się okaże, że tutaj nie bywają i zbłaźnię się tylko. Z kolei jak powiem, że Schweinswal, to mnie na pewno wyśmieją... Internet podpowiada, że to morświn po naszemu! No, to też ładnie.


















niedziela, 4 października 2015

Przekleństwo powtarzalności

Pokonujemy dobrze znane trasy, chodząc każdorazowo tymi samymi ulicami. Pochłaniamy nieśmiertelne schabowe z kapustą w starym, poczciwym barze na rogu. Zaliczamy obowiązkowy lipcowy urlop nad Bałtykiem z dobrze znanymi kaprysami pogody, żałując, że tym razem nie udało się zarezerwować tego samego pokoju hotelowego co ostatnio, i przedostatnio, i przedprzedostatnio. 

Skąd właściwie bierze się ta nieznośna potrzeba ciągłego wracania do tych samych miejsc, by odgrywać tam wciąż te same rytuały? Dlaczego czasem tak uparcie pragniemy człapać kilka kilometrów z pustym żołądkiem, byle tylko dotrzeć do konkretnego lokalu na skraju miasta, choć nie różni się on praktycznie niczym od dziesiątek knajp w okolicy poza tym jednym szczegółem, że już kiedyś tam byliśmy? Dlaczego tak bardzo denerwuje nas, gdy z ustalonego rytmu ciągłych powtórzeń wybije nas nieoczekiwany remont, przerwa urlopowa czy inne zrządzenie losu?

Gdy spoglądam na mapę Europy, podświadomie zwracam uwagę na miejsca, które już odwiedziłem i natychmiast nabieram ochoty, by znów tam pojechać. Paradoksalnie jednak, każde z tych miejsc dołączyło do listy "must come back" wyłącznie dzięki temu, że któregoś dnia zdołałem się przełamać i wytyczyć sobie nowy, nieznany dotąd cel. Kiedyś przyśnił mi się nawet szalony plan, by odwiedzić wszystkie europejskie miasta tylko po to, by przy kolejnej wizycie w każdym z nich mieć to błogie uczucie powrotu. Ależ to byłoby śmiertelnie nudne...

Dziś wszakże na oryginalność się nie zanosi: Nogi jak zwykle prowadzą mnie same z punktu A do punktu B, gdy wtem z mechanicznego pędu wyrywa mnie nieznajoma twarz kierowcy pytającego, jak dotrzeć do ulicy takiej a takiej. Zdezorientowany sięgam po telefon, bo cóż innego mi zostaje? Wstukuję cierpliwie żądaną lokalizację do wszechwiedzącej aplikacji i po raz kolejny doznaję olśnienia, że to przecież trzecia w prawo, druga w lewo, a potem długo prosto. 

Który to już raz snuję się ulicami Wrocławia tymi samymi ścieżkami? A gdybym tak i ja skorzystał ze wskazówek Google Maps? Wytyczam więc tym razem trasę dla siebie. Wyskakują mi kolejno: Legnicka, Plac Legionów, Grabiszyńska... Nudy. Sam bym na to wpadł... Ale zaraz!... Po wybraniu wariantu dotarcia piechotą pojawia się jeszcze jedna, alternatywna trasa. Wiedzie na skróty przez niewielki park, o którego istnieniu nie miałem pojęcia; przez osiedlowe alejki, a nawet podwórza. A co mi tam?! Stawiam na alternatywę. 

Podążam posłusznie za wskazówkami i z każdym krokiem coraz bardziej rozdziawiam gębę, odkrywając co rusz zupełnie nowy świat. 













wtorek, 29 września 2015

Jednaki, miarowy, niezmienny


Panie Staff, o szyby to sobie może jesienny deszcz dzwoni i pluszcze gdzieś tam w Polsce, ale nad Renem, to on  proszę Pana  literalnie nie zna litości. No, ludzie... ileż można?

Wrzesień jak wrzesień, wiadoma sprawa  solidna ulewa na dobry początek szkoły to i u nas od lat uświęcona tradycja. Pech chciał jednak, że drugiego i trzeciego dnia też solidnie zmoczyło. No, cóż. Bywa i tak.  że zacytuję klasyka.

Nazajutrz coraz bardziej nerwowo spoglądałem za okno, ale na żadne zmiany się nie zanosiło. Umarł w butach. W niedzielę zacząłem już dla zachowania spokoju obracać sytuację w żart. Przecież nie może padać całą wieczność!  sam siebie próbowałem przekonać.

Kolejny tydzień rozpoczął się obiecująco. Suchą stopą dotarłem do pracy, choć odnotować trzeba, że odprowadzały mnie czarne chmury. Inna sprawa, że ulewa wisząca w powietrzu nie kazała długo na siebie czekać. Nim nastał kolejny weekend, zdążyłem już zgromadzić na wycieraczce imponującą kolekcję przemoczonych butów, a i pomysły, co suchego na grzbiet narzucić powoli się wyczerpywały. 

W trzecim tygodniu żarty się skończyły, choć może trafniej byłoby stwierdzić, że obiekt żartów i żartujący zamienili się rolami. Parasol przestał już w zasadzie ociekać z kropel między jednym a drugim użyciem. Mokre pranie wyjęte z pralki niewiele różniło się od tego, jakim zastać je można było po całej nocy zalegania na lince. Biegać w miarę spokojnie dawało się praktycznie tylko w lesie, bo jedynie tam liście cierpliwie brały na siebie większość spadających kropel. Wspomnienia o błękicie nieba czy odsłoniętej tarczy słońca coraz bardziej rozmywały się już w mej pamięci. Okresy bez opadów przeszły do historii, a ich miejsce zajęły nędzne interludia między jednym a drugim deszczem. 

Niestety, nie ma nadziei. Jak podaje portal holiday-weather.com, w Kolonii przypada przeciętnie kilkanaście dni deszczowych w miesiącu. W każdym miesiącu! Nawet wtedy, gdy Bawaria praży się w słońcu, Monachium rozpoczyna Oktoberfest, a Robert Lewandowski strzela bramkę za bramką. Ot, mikroklimat.

To już postanowione: Uciekam... choć na parę dni. Zaspanym wzrokiem rzucam przelotne spojrzenie w stronę niewielkiego okna samolotu i patrzę, jak pokrywają je krople. Ręce opadają.


poniedziałek, 21 września 2015

Köln, Bonn i wielki klasyk

Bonn leży tak blisko Kolonii, że dzieli z nią port lotniczy. Mało tego, między jednym a drugim miastem przebiegają dwie linie metra. Podróżni mają też do dyspozycji (kursujące przeciętnie dwa razy na godzinę) pociągi regionalne, które pokonują dystans dzielący oba miasta zaledwie w trzydzieści minut. Wszystko wskazuje więc na to, że mieszkańcy Kolonii z powodzeniem mogą zaplanować wycieczkę do dawnej stolicy RFN w ramach niedzielnego spaceru. Sam zresztą niedawno spróbowałem. Polecam.

Najstarsza, centralna część Bonn jest nieco większa od kolońskiej starówki i zdecydowanie bardziej urokliwa. Niemal całkowicie wyeliminowano z niej ruch samochodowy, dzięki czemu swobodnie można się po niej poruszać piechotą. Jak w przypadku wielu zachodnioeuropejskich miast, tutejsze deptaki zostały mocno zdominowane przez sieciowe sklepy odzieżowe, więc znalezienie ciekawej knajpki czy kawiarni nie jest zadaniem trywialnym. Warto jednak podjąć to wyzwanie. Zająwszy miejsce przy jednym ze stolików, można nieskrępowanie rozkoszować się leniwą atmosferą, której próżno szukać w gwarnej zazwyczaj Kolonii.

Pośród uliczek starego miasta bez wątpienia wciąż jeszcze unosi się duch geniuszu najznakomitszego mieszkańca Bonn – Ludwiga van Beethovena – który przyszedł na świat w maleńkiej oficynie przy Bonngasse 20, gdzie mieści się obecnie muzeum poświęcone jego pamięci. Spośród licznych zgromadzonych tam eksponatów, jeden wywołał kilka lat temu niemałe zamieszanie. Analiza DNA pukla włosów kompozytora wykazała, że przyczyną śmierci 57-letniego Beethovena było zatrucie ołowiem, który notabene aplikował mu jego osobisty lekarz Andreas Wawruch. W początkach XIX wieku znano już wprawdzie szkodliwy wpływ tego metalu, choć wiadomym też było, że dawka stosowana przez doktora Wawrucha dla większości ludzi byłaby niegroźna. Rzecz jednak w tym, że ów ołowiany lek podawano pacjentowi, który cierpiał na zatrucie organizmu właśnie tym pierwiastkiem.

Czy geniusz padł ofiarą niewiedzy? Czy dzisiejsza medycyna wolna jest od kardynalnych błędów? Jak brzmiałaby dziesiąta symfonia Beethovena, gdyby powstała? To już tematy na podróż powrotną. Niezbyt długą, dodajmy.















Źródła: