Jeśli tak jak ja – w każdym razie jeszcze do wczoraj – kojarzysz Maastricht niemal wyłącznie z podpisaniem traktatu założycielskiego Unii Europejskiej, strzeż się. To bodaj najstarsze holenderskie miasto wciśnięte niczym klin między Belgią a Niemcami jest w pierwszym rzędzie stolicą dobrego smaku i wysokiego krawiectwa.
Nie lubię określeń pokroju "mały Wiedeń". Zwłaszcza wobec miasta, które ma własny charakter, więc austriacki blichtr go ani grzeje, ani ziębi. W przypadku Maastricht jednak wyjątkowo jest coś na rzeczy, więc może ujmę to w ten sposób: Momentami żałowałem, że nie mam na sobie marynarki.
Największym zaskoczeniem okazały się jednak szczególnie wysmakowane wnętrza. Nawet knajpka na rogu, warsztat rzemieślniczy w ciasnym zaułku czy sklep odzieżowy popularnej marki przykuwają uwagę gustownym wystrojem. A może po prostu mając za sąsiada salon znanego projektanta najzwyczajniej nie wypada kłuć w oczy przeciętnością? Noblesse oblige.
Byłam w Maastricht niespełna trzy lata temu. Szczerze? Stało się to zupełnie przypadkowo- akurat niedaleko był koncert Slayera, a przejeżdżając już całą Holandię skusiłam się na mały citytrip. I nie żałowałam. Nie do końca zgadzam się jednak z tymi eleganckimi wystrojami, choć być może nie zaglądałam zbyt dokładnie. Znalazłam tam kilka bardzo luźnych knajpek, przepełnionych piwowaczami w czasie lunchu. :)
OdpowiedzUsuńSam fakt, że nieopodal koncertował Slayer świadczyć może o tym, że najwyraźniej nie tylko modą i elegancją region ten stoi. A tak serio, to dzięki za cenny głos obrazujący drugie oblicze Maastricht.
Usuń