Pamiętam jak na drugim roku studiów dwóch smutnych panów opowiadało, że w ciągu pięciu lat bytności na uniwersytecie niemal wszystko jest dobrowolne za wyjątkiem prowadzonego przez nich kursu BHP, który jest bezwzględnie obowiązkowy. Na identycznej zasadzie działa w Niemczech system ubezpieczeń zdrowotnych. Każdy bez wyjątku musi wytypować jedną z ponad dwustu funkcjonujących w kraju kas chorych, do której wędrować będą jego składki. Z tego powodu kartą ubezpieczenia zdrowotnego należy się wylegitymować nie tylko przed lekarzem, ale również przed pracodawcą.
Każdy Niemiec wraz z przyjściem na świat niemal natychmiast zaczyna figurować w tym systemie. Schody zaczynają się dopiero wówczas, gdy jakiś obcokrajowiec postanawia do niego dołączyć o własnych siłach. Z dzisiejszej perspektywy nie dziwi mnie już nawet, że dział kadr domagał się ode mnie numeru ubezpieczenia zanim będę mógł podpisać ostateczną wersję umowy o pracę, podczas gdy ubezpieczyciel domagał się podania daty, od kiedy jestem zatrudniony w Niemczech. Nie ja pierwszy kroczyłem tą drogą, więc i szlak stosownych procedur urzędniczych był już dawno utarty. Podejrzewam też, że zakłopotane spojrzenia urzędników, którzy doprawdy pierwszy raz stykają się z takim przypadkiem, były odrobinę teatralne. Zdumieniem napawa mnie jednak tutejsze zamiłowanie do poczty tradycyjnej.
Ujmując rzecz najprościej, załatwienie jakiejkolwiek urzędowej sprawy od ręki nie leży w zakresie usług. Posłużę się przykładem ubezpieczenia: Aby je uzyskać, należy rzecz jasna wypełnić stosowny druk. W ciągu kilku dni spodziewać się można listu z powitaniem w kasie chorych. W dalszym ciągu napłynie korespondencja z tajemniczymi numerami identyfikacyjnymi, jednak żaden z nich nie będzie właściwym numerem ubezpieczenia. Mało tego, pocztą tradycyjną przyjdzie nawet list weryfikujący internetową rejestrację w systemie oraz (w osobnej kopercie) prośba o dostarczenie zdjęcia paszportowego. Upragniona legitymacja, na której widnieć będzie z dawna wyczekiwany numer, przy dobrych wiatrach wyląduje w skrzynce po miesiącu. Do tego czasu stos korespondencji urośnie do prawdziwie imponujących rozmiarów.
Zabawne, jak nigdy przedtem nie było we mnie tak pełnego zrozumienia dla obiegowego określenia "poczta ślimacza".
Każdy Niemiec wraz z przyjściem na świat niemal natychmiast zaczyna figurować w tym systemie. Schody zaczynają się dopiero wówczas, gdy jakiś obcokrajowiec postanawia do niego dołączyć o własnych siłach. Z dzisiejszej perspektywy nie dziwi mnie już nawet, że dział kadr domagał się ode mnie numeru ubezpieczenia zanim będę mógł podpisać ostateczną wersję umowy o pracę, podczas gdy ubezpieczyciel domagał się podania daty, od kiedy jestem zatrudniony w Niemczech. Nie ja pierwszy kroczyłem tą drogą, więc i szlak stosownych procedur urzędniczych był już dawno utarty. Podejrzewam też, że zakłopotane spojrzenia urzędników, którzy doprawdy pierwszy raz stykają się z takim przypadkiem, były odrobinę teatralne. Zdumieniem napawa mnie jednak tutejsze zamiłowanie do poczty tradycyjnej.
Ujmując rzecz najprościej, załatwienie jakiejkolwiek urzędowej sprawy od ręki nie leży w zakresie usług. Posłużę się przykładem ubezpieczenia: Aby je uzyskać, należy rzecz jasna wypełnić stosowny druk. W ciągu kilku dni spodziewać się można listu z powitaniem w kasie chorych. W dalszym ciągu napłynie korespondencja z tajemniczymi numerami identyfikacyjnymi, jednak żaden z nich nie będzie właściwym numerem ubezpieczenia. Mało tego, pocztą tradycyjną przyjdzie nawet list weryfikujący internetową rejestrację w systemie oraz (w osobnej kopercie) prośba o dostarczenie zdjęcia paszportowego. Upragniona legitymacja, na której widnieć będzie z dawna wyczekiwany numer, przy dobrych wiatrach wyląduje w skrzynce po miesiącu. Do tego czasu stos korespondencji urośnie do prawdziwie imponujących rozmiarów.
Zabawne, jak nigdy przedtem nie było we mnie tak pełnego zrozumienia dla obiegowego określenia "poczta ślimacza".
Super wpis. Pozdrawiam i czekam na więcej.
OdpowiedzUsuń