wtorek, 1 września 2020

Czym Nowy Jork nie jest?


Od kilku tygodni zamieszczam na instagramowym profilu Europa Bistro zdjęcia przeróżnych detali, które przykuwają moją uwagę podczas spacerów ulicami Nowego Jorku. Wraz z nimi rośnie we mnie chęć, by opatrzyć je kilkoma zdaniami komentarza, a stąd już niedaleka droga do reaktywacji bloga. Nie wiem, czy wystarczy mi zapału, by to zrobić, ale jeśli kiedykolwiek miałbym zająć się opowiadaniem o tym, co w Nowym Jorku mnie zachwyca, muszę najpierw – dla własnego poczucia uczciwości – przyznać głośno i wyraźnie: Życie w tym mieście nie jest usłane różami. Uprzedzam więc, że nie będzie to tekst tryskający entuzjazmem.

Nowy Jork ma niewiele wspólnego z bajeczną metropolią, jakiej obraz maluje nam wyobraźnia podsycana przez amerykańskie filmy i seriale. W rzeczywistości jawi mi się on raczej jako mieszanka wszystkiego ze wszystkim, a każdy składnik tej chaotycznej mikstury występuje w nadmiarze. Dysponując taką mnogością elementów, można oczywiście wybrać i przypudrować tylko te spośród nich, które chcemy zaserwować odbiorcom jako "swoją prawdę". Ale jeśli zapomnimy dodać, że oprócz drapaczy chmur, żółtych taksówek, wiewiórek w Central Parku i innych miłych dla oka widoków, panuje tu banalna, uporczywa szara rzeczywistość, to przyczynimy się jedynie do gremialnego nadmuchiwania balonika, który pęknie z wielkim hukiem, i to raczej prędzej niż później.

Oglądając Nowy Jork wyłącznie na szklanym ekranie, nigdy nie odczujemy, jak bardzo jest on męczący. Tłok, zgiełk, wycie syren i klaksonów, odgłosy prac remontowych, tysiące kolorowych detali bijących po oczach ze sklepowych witryn, budynki przytłaczające swym ogromem, a do tego wysoka wilgotność powietrza, która szczególnie daje się we znaki w upalne letnie dni – do tych wszystkich bodźców musi przyzwyczaić się nasz mózg, abyśmy mogli tu przetrwać. W moim przypadku proces adaptacji trwa już dobrych kilka miesięcy i wciąż nie mam pewności, czy się zakończył.

Słyszałem kiedyś taką anegdotę: Turysta w amerykańskiej restauracji pyta kelnera, jak duże jest danie, które właśnie zamówił, na co ten odpowiada: "Za duże, nie do zjedzenia." Trudno o lepszą metaforę tego miasta. Jest ono stanowczo za duże, a przez to nie do zjedzenia. 

A skoro o jedzeniu mowa, to weźmy na tapet popularne przekonanie, że Nowy Jork to świat w pigułce. Jak nietrudno zgadnąć, najszybciej przekona się o tym nasz żołądek. Gdy mamy apetyt na kuchnię polską, japońską czy senegalską, wystarczy wstukać jej nazwę do wyszukiwarki internetowej wraz z odpowiednimi słowami kluczowymi, by odkryć, że całkiem niedaleko mieści się lokal, który ją serwuje. Nie gwarantuję wprawdzie, że będzie nam smakować tak, jak to sobie wymarzyliśmy, ponieważ receptury stosowane od pokoleń w Europie, Azji czy Afryce, uległy po tej stronie globu tak zwanej amerykanizacji (to takie słowo-wytrych, które na własny użytek utożsamiam z procesem stopniowej degradacji). Owa amerykanizacja szczególnie boleśnie odbiła się na produktach spożywczych dostępnych w sklepach. Tutejsze pieczywo nie smakuje bowiem jak pieczywo, ser jak ser, a kawa jak kawa. Trzeba się czasem nieźle nagimnastykować (i wydać całkiem sporo pieniędzy), by odnaleźć żywność, która przystaje do europejskich standardów. Muszę jednak przyznać, że sytuacja nie jest beznadziejna. Bardzo wielu nowojorczyków jest świadomych tego co je, dlatego z myślą o nich powstały sklepy oferujące zdrową, mniej przetworzoną żywność. Nie spodziewajmy się więc widywać na ulicach stereotypowych Amerykanów z nadwagą. Dużo częściej zobaczymy za to wysportowane sylwetki osób uprawiających przeróżne formy plenerowej aktywności fizycznej. 

Pamiętacie serial "Seks w wielkim mieście"? Nie należałem co prawda do grona jego zagorzałych wielbicieli, ale skoro zyskał miano kultowego, to warto przynajmniej kojarzyć kilka odniesień. W jednym z odcinków Carrie Bradshaw stwierdziła, że nowojorska ulica przypomina jej wybieg na pokazie mody. No cóż, nie przeczę, że są w tym mieście liczne miejsca pachnące luksusem, lecz jak na moje oko nawet mieszkańcy Manhattanu zdecydowanie częściej przedkładają wygodę nad szykowność. Rzekłbym wręcz, że panuje tu – nomen omen – wolna amerykanka. Zupełnie nieoczekiwanie przypomniał mi się napis na murze w jednym z łódzkich przejść podziemnych głoszący, że ŁKS ubiera się nieadekwatnie do pogody. No cóż, jak życie pokazuje, nie tylko ŁKS... Co nie zmienia faktu, że jest w tej swobodzie wyglądu pewna rzecz wyśmienita – Twój wizerunek to Twoja sprawa i nikomu nic do tego. Zero szeptów za plecami, ukradkowych zdjęć telefonem czy wytykania kogoś palcami. "Nieważne, jak bardzo odstajesz, i tak jesteś normalny wedle nowojorskich standardów" – to już nie łódzka ulica, ale hasło wyświetlane na jednym z ekranów ogłoszeniowych, jakie mijałem, spacerując Drugą Aleją. Prawda, że piękne?

Na koniec kilka słów o nowojorczykach, jakich wolelibyśmy nie spotkać na swojej drodze. Wiecie, jak wyglądają amerykańskie karaluchy? Bardzo podobnie do znanych nam prusaków, ale są od nich trzy razy większe. Spacerując wieczorami, niekiedy lepiej patrzeć pod nogi. Dla karaluchów nie ma bowiem większego znaczenia, czy snują się wąskimi zaułkami czy Piątą Aleją. Wiele z nich nawet specjalnie nie stara się kryć przed ludźmi, za to chętnie lgną do ich mieszkań w poszukiwaniu resztek jedzenia. Dobrze, że chociaż szczury preferują parki lub tunele metra, a myszy chętniej buszują wśród worków ze śmieciami, więc – w przeciwieństwie do tych niezbyt przyjemnych owadów – nie spotykamy ich w drodze do łazienki. Ale czy należy mieć im wszystkim za złe, że ciągną do Nowego Jorku? Niby dlaczego tylko ludzie chcieliby wcielić w życie swój legendarny "American dream"?

14 komentarzy:

  1. Patryk, świetny tekst! Uwielbiam twoje słownictwo.
    "za duży, nie do zjedzenia" - najlepsza metafora NY jaką słyszałam. Kiedyś tam pojadę właśnie po to żeby skosztować tego dania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie - zaniedbałes sferę blogową, widze ze Francja się znudziła i eksplorujesz inne strony, nasze wyobrazenie o NY zostało zbudowane na filmach, w reslu całkiem inaczej, najbardxiej brudne metro to w NY , polecam Ci blog Magdy, ktora jest rowniez przewodnikiem po NY , jej blog littletown shoes - skontaktuj sie z nia a aklimatyzacja bedzie moze łagodniejsza, widac ze Magda to sympatyczna osoba, pzdr R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blog littletownshoes.com rzeczywiście wygląda na istną skarbnicę wiedzy. Bardzo dziękuję za polecenie. Jeśli chodzi o Francję, to nadal jestem z nią silnie związany, więc mam nadzieję, że zbyt szybko nie wyparuje mi z głowy. W sierpniu miałem zajrzeć do Paryża, ale pandemia – jak wszystkim z nas – pokrzyżowała mi plany. A Tobie jak się żyje w tym nietypowym roku?

      Usuń
  3. W NYC jeszcze nie byłam ale nie dziwi mnie przedstawiony przez Ciebie obraz tego miasta. Przecietny turysta spędzi w nim kilka dni i będzie poszukiwał wszystkich atrakcji znanych mu z przewodników ale przede wszystkim z popkultury. Co więcej większosc z nich skupi się na zrobieniu "dobrego" zdjęcia na Insta, co tym bardziej zmiejsza szanse na dostrzezenie czegoś więcej. Dopiero codzienne zycie weryfikuje, jak to miasto naprawdę funkcjonuje, czy w każdym swietle wygląda, tak samo dobrze. W sumie to mozna do zwiazku porównać. Na poczatku wszystko jest takie ekscytujące, pełne tajemnic, podnieca nas odkrywanie i doznawanie nowego. A potem bam. Blask spotkań w swietle księzyca mija i słonce bezlitosnie odkrywa przed nami kazdy niepożądany szczegół. Ciekawa jestem, jak Twoj zwiazek z miastem bedzie się rozwijał.
    Nic się przez lata nie zmieniło, Twoj sposób wyrazania myśli nadal intryguje i czytelnik prosi o więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nowy Jork jest bardzo fotogeniczny, więc o dobre zdjęcie na insta tutaj nietrudno. Nawet podczas pandemii spotkać można wielu fotografów, również tych profesjonalnych, realizujących np. sesje modowe. Z kolei nieco ponad miesiąc temu wróciły do pracy ekipy filmowe, a więc i nierozłączny z nimi popkulturowy wizerunek miasta.
      Dziękuję za miłe słowa. Mnie z kolei zaintrygowała wspomniana przeze Ciebie koncepcja związku człowieka z miastem. Zastanawiam się teraz, czy tygodniowy wypad wakacyjny należałoby postrzegać jako romans? Chwilowy skok w bok?

      Usuń
    2. Oj zaraz skok w bok. Myślę, że tygodniowy wypad wakacyjny, to po prostu delegacja albo czas na odpoczynek od siebie. W każdym związku, to robi dobrze. Pozwole się podzielić moim doswiadczeniem w takich zwiazkach. Za granicą mieszkałam w trzech roznych krajach, nasze znajomosci trwaly po srednio 3 miesiace. To byly udane związki, było nam dobrze ale to ja byłam tą niewierna stroną, cóż bywa. Niestety raz musialam mieszkać przez prawie rok w pewnym polskim miescie. Od początku nasz zwiazek był trudny ani przez chwilę nie poczułam nic do niego. Nawet nie chciałam pracować nad tą relacją, ciągle myslałam o innym ;) Strasznie mnie ten związek męczył. Stąd moje "związkowe" porównanie.

      Usuń
    3. Gratuluję barwnego życiorysu. Jak się nad tym zastanowić, to związkową analogię można pociągnąć dalej. Większość ludzi lubi z początku poeksperymentować, aż w końcu odnajduje partnera na dłużej. Z miejscem do życia jest chyba tak samo.

      Usuń
    4. Zgadzam się z Tobą. Ja znalazłam swoje miejsce na ziemi, z dala od miasta. I tu można dalej pociagnąć, bo w końcu do każdego związku wejdzie rutyna...i można zacząć myśleć o skoku w bok. Ale zawsze można cos w salonie poprzestawiać, przemalować i trochę pikanterii do tego zwiazku dodac 😂
      Będzie Cię można częsciej poczytać?

      Usuń
    5. Przyszło mi do głowy, że (w przeciwieństwie do związków międzyludzkich) w przypadku miejsca zamieszkania monogamia jest niejako wymuszona. Przebywanie w kilku częściach świata jednocześnie byłoby co najmniej mocno utrudnione.
      Co do Twojego pytania: Myślę, że Nowy Jork jest na tyle stymulujący, że nie będę miał wymówki od napisania o nim od czasu do czasu na blogu. ;)

      Usuń
    6. I na to jest rozwiazanie. A cóż szkodzi mieć apartament w Hiszpanii, domek w Alpach i może jakis lofcik w NYC? I w tych wszystkich miejscach zostaje jakaś czastka nas. W tym wypadku ogranicza limit karty kredytowej. I tu znowu mozna rozmyslac o zwiazkach miedzyludzkich, bo ileż to trzyma się ze względu na limit na tej karcie ;)
      Czekam za kolejnym wpisem.
      PS i niezmiennie miło się z Tobą rozmawia, nie tylko w otoczeniu muzeum ;)

      Usuń
    7. W dobie pandemii mogłoby być trudno o spotkanie w muzeum. Co najwyżej w jakimś plenerowym, jak ruiny zamkowe. ;)

      Usuń
  4. Nadrobiłam posty z NY i bardzo się cieszę, że wróciłeś do spisywania myśli. Już po pierwszym poście przeszedł mnie dreszczyk - brakowało mi twojego punktu widzenia i tych barwnych felietonów. Mam nadzieję, że zapał prędko nie zgaśnie, choć obserwuję również u siebie, że prowadzenie bloga jakoś nie ma już takich pięknych kolorów jak wcześniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, świat się zmienił. Dziś dominują raczej youtuberzy i twórcy podcastów. Słowo pisane, jeśli już się pojawia, to raczej w podpisach zdjęć na Instagramie, co skądinąd też ma swoje walory. Tak czy owak, dzięki za cierpliwe przebrnięcie przez te trzy teksty. Jak widzisz, staram się odrobinę eksperymentować, ale jest jeszcze sporo rzeczy do poprawienia, więc mam nad czym pracować. A Tobie życzę wytrwałości w takim razie. Masz możliwość podróżowania, więc tematów Ci szybko nie zabraknie. Ja tu na razie trochę utknąłem, choć na nudę i tak nie mogę narzekać.

      Usuń