niedziela, 6 września 2020

Nowojorskie pandemonium

Broadway miejscami zamknięto dla ruchu kołowego, by zapewnić więcej miejsca pieszym, choć i tak prawie nikt tam nie chadza. Plakaty reklamowe zastąpiono powtarzanymi do znudzenia zaleceniami, by pozostać w domach. Na ekranach wyświetlane są wskazówki, jak postępować w razie ewentualnego zakażenia. Chwilę potem czytamy zaś, że przeciążone napływem chorych szpitale rekrutują pomocniczy personel medyczny spośród studentów i emerytów. Tego typu bodźce skutecznie działają na wyobraźnię. Poczucie zagrożenia, jakie spadło na Nowy Jork tej wiosny jest trudne do opisania.

Po pustych ulicach kursują puste autobusy. New York Times publikuje zdjęcia wagonów metra, którym prawie nikt nie jeździ, bo i tak nie ma dokąd. Od połowy marca pozamykane są biura, punkty usługowe i większość sklepów. Jedynie przyroda budzi się do życia, lecz nikt zdaje się tego nie dostrzegać. Zamknięci w domach usiłujemy pracować zdalnie, spotykać się zdalnie i żyć zdalnie. Spacer po niezbędne zakupy staje się atrakcją dnia. Krążą dowcipy, że domownicy kłócą się o to, komu dziś przysługuje prawo wyniesienia śmieci. Pomimo sesji fitnessu z wirtualnymi trenerami na YouTube, spragnione dotychczasowej aktywności ciało stopniowo przybiera na wadze. Wszyscy to w jakimś stopniu znamy. Pandemia nie dotknęła przecież tylko Nowego Jorku, choć z podawanych w mediach statystyk wynika, że właśnie to miasto szczególnie sobie upodobała.

Na początku kwietnia po raz pierwszy zakładam maseczkę na twarz, by wyjść na ulicę. Pokonuję dystans kilku przecznic, nie spotykając prawie nikogo. Nieliczni przechodnie – jeśli tylko chodnik na to pozwala – mijają się w odległościach przekraczających nawet zalecane przez władze 6 stóp (ok. 1,8m). Mimo zasłoniętych nosów i ust, z samych tylko spojrzeń widać, że dominującą zazwyczaj uprzejmość zastąpiły strach i niechęć wobec mijanych osób. Wcale się nie cieszę, że cię widzę – zdają się mówić niektóre spojrzenia. 

Przechodząc przez jezdnię, uświadamiam sobie, że ruch kołowy praktycznie zamarł. Gdzie się podziały roje żółtych taksówek? Jedynie karetki dowożące pacjentów do szpitali przy Pierwszej Alei kursują regularnie. Nie potrzebują już nawet sygnałów dźwiękowych, by swobodnie się przemieszczać po ulicach. "Jestem duchem zamieszkałym w mieście duchów" – śpiewa Mick Jagger w najnowszej, skomponowanej na tę okazję, piosence Stonesów. 

Najbliższy Trader Joe's (popularna sieć marketów spożywczych), po którym jeszcze kilka dni temu snułem się pośród opustoszałych półek w poszukiwaniu składników na obiad, dziś jest już nieczynny. Jak dowiaduję się ze strony internetowej firmy, jego załoga właśnie została wysłana na kwarantannę, po tym jak u jednego z kasjerów zdiagnozowano COVID-19. Lista sklepów, które zmagają się z identyczną sytuacją, jest zresztą całkiem pokaźna. Wygląda na to, że pora zacząć zaopatrywać się gdzie indziej. Do wyboru mam kilka mniej uczęszczanych marketów, w których ceny produktów są często dwukrotnie wyższe. Nic dziwnego, że mało kto tam kupuje. Za namową znajomych decyduję się ostatecznie na zakupy online. Są praktycznie tak samo drogie, ale przynajmniej nie trzeba dźwigać toreb ze sklepu. Rzecz jasna mnóstwo ludzi wpada jednocześnie na ten sam pomysł. Niestety sklepy internetowe nie są na to przygotowane. Towary błyskawicznie znikają z wirtualnych półek. Co gorsza, nawet te produkty, które mam już w koszyku niespodziewanie wyparowują. Największym problemem okazuje się jednak dostawa, ponieważ sklepom brakuje doręczycieli. Wprowadzam więc w życie prosty trik: trzymam zakupy w koszyku aż do północy, bowiem wraz z rozpoczęciem nowego dnia pojawia się pula terminów dostaw na pojutrze. Oczywiście inni klienci postępują dokładnie tak samo, więc wszystkie dostępne terminy znikają w przeciągu kilku minut. Kto nie zdąży na czas wprowadzić danych dostawy i zapłacić, musi na następną okazję poczekać 24 godziny. Dwa dni później otrzymuję SMS z informacją, że moje zamówienie jest właśnie realizowane. W sklepowym magazynie brakuje kilku zakupionych przeze mnie towarów, dlatego system proponuje mi ich zamienniki. Zgodnie z zapewnieniem sprzedawcy większość z nich jest faktycznie zbliżona do tego, co zamawiałem, jednak niektóre propozycje odstają dość znacząco. Ogromna torba razowej mąki (w miejsce mąki, która nie miała być ani duża, ani tym bardziej razowa) wystarcza mi na kolejnych kilka miesięcy. Nie mam też co liczyć na najświeższe, skrupulatnie wyselekcjonowane warzywa. Choć sklep z założenia oferuje towary delikatesowe, przeciążeni zadaniami pracownicy zapełniają torby zakupowe, nie zwracając uwagi na to, że niektóre produkty nadają się już raczej do wyrzucenia. Mimo wszystko sprzedaż internetowa ma się bardzo dobrze. Kurierzy i doręczyciele stają się najczęściej spotykanymi osobami na ulicach. Ogromna część z nich to latynosi i czarnoskórzy. Nieprzypadkowo to pośród nich odnotowuje się najwięcej przypadków nowych zachorowań. Zamknięci w mieszkaniach nowojorczycy czują wobec nich dług wdzięczności równie mocno jak wobec pracowników służby zdrowia. W mieście pojawiają się spontaniczne wyrazy podziękowania rozwieszane na słupach, przyklejane do szyb i wyświetlane na ekranach ogłoszeniowych. Co wieczór, o 19:00 z okien mieszkań rozlegają się oklaski. Ludzie wiwatują, niektórzy grają na instrumentach, śpiewają lub zwyczajnie tłuką w garnki. Z biegiem czasu ogrom pozytywnej energii ustępuje miejsca rutynie, lecz i tak zwyczaj jest masowo podtrzymywany przez kilka tygodni.

Decyzja Prezydenta Trumpa o wstrzymaniu imigracji wywołuje niemały zgrzyt. Z jednej strony oklaskujemy licznych obcokrajowców podejmujących ryzyko zachorowania na COVID-19, ponieważ ci – często z braku lepszej możliwości – zasilają szeregi tzw. essential workers (pracowników wykonujących niezbędne prace), z drugiej zaś odwracamy się do nich plecami, komplikując im i tak już niełatwą sytuację wizową. Stany Zjednoczone stają się krajem, do którego swobodny dostęp mają wyłącznie Amerykanie. Imigrantom wolno w kraju pozostać lub z niego wyjechać. W tym drugim przypadku jednak bez gwarancji, że zdołają wrócić, a wobec posiadaczy popularnych wiz pracowniczych typu H – z zapewnieniem, że wrócić nie będą mogli. Tego typu zmiany pociągają za sobą poważne konsekwencje. Amerykański urząd imigracyjny, zwany w skrócie USCIS (ang. United States Citizenship and Immigration Services), boryka się z problemami finansowymi, ponieważ jego funkcjonowanie zasilane jest z opłat wnoszonych przez petentów. Zatrzymanie imigracji oznacza dla urzędu pozbawienie funduszy, co odbija się zarówno na jego pracownikach, jak i tych, którzy potrzebują świadczonych przez nich usług. Procedury wydawania pozwoleń na pracę czy przedłużenia pobytu ciągną się w nieskończoność. Ze względu na rosnące długi nad urzędem wisi ryzyko wstrzymania pracy i wysłania większości załogi na przymusowe urlopy. 

Jeszcze silniejszą falę rozgoryczenia wywołuje zabójstwo George'a Floyda z rąk policji w Minneapolis 25 maja. Wskutek tego wydarzenia mieszkańcy Nowego Jorku, podobnie jak wielu innych miast, masowo wychodzą na ulice, po raz pierwszy łamiąc zakazy zgromadzeń i społecznego dystansu. Podczas gdy serwisy informacyjne donoszą o zamieszkach wywoływanych w różnych częściach świata przez osoby dotknięte związanym z pandemią kryzysem finansowym lub oburzone na skalę restrykcji sanitarnych, coraz więcej Amerykanów znacznie bardziej wściekłych jest na brutalność policji, zwłaszcza wobec czarnoskórych. Gdziekolwiek spojrzeć, przybywa zarówno manifestantów, jak i służb porządkowych. Niektórzy ze zgromadzonych wykorzystują okazję, by wybijać szyby i plądrować sklepy. Nisko nad głowami ludzi przelatują śmigłowce (trudno odróżnić te policyjne od telewizyjnych). Wokół posterunków policji ustawiane są barykady, a właściciele sklepów zabijają witryny deskami. Nowy Jork z miasta duchów przeradza się w prowizoryczną twierdzę. Zanika też zwyczaj codziennego wiwatowania. Znów górę bierze atmosfera niepokoju.

Dopiero z nadejściem lata pojawiają się pierwsze przejawy optymizmu. Dyskusje na temat systemowego rasizmu, policjantów strzelających z broni palnej do podejrzanych czy uciążliwości restrykcji sanitarnych co prawda nie gasną. Wprost przeciwnie, zaplanowane na jesień wybory prezydenckie w USA nadają tym sprawom silny wydźwięk polityczny. Nie zmienia to jednak faktu, że liczba zachorowań w Nowym Jorku wreszcie spada, a pandemia przenosi się na południe kraju. Władze stanowe przytomnie spowalniają zaplanowane na lipiec stopniowe odmrażanie gospodarki. Wyciągając wnioski z błędów popełnionych na południu USA, nie zezwalają na otwarcie lokali gastronomicznych. Dla wielu restauratorów i właścicieli kawiarni oznacza to jednak bankructwo. Raporty o galopującym bezrobociu powtarzane są w mediach od dłuższego czasu, lecz dopiero masowo plajtujące sklepy i bary dają wyobrażenie o skali zjawiska. O szczęściu mogą mówić ci, którzy dysponują możliwością wystawienia stolików na tarasie lub którym władze miejskie pozwalają zagospodarować część chodnika. W pierwszej połowie lipca z wielkim hukiem rusza w Nowym Jorku aktywność plenerowa. Mieszkańcy wprawdzie nadal zakrywają twarze podczas spacerów, zakupów czy w trakcie przemieszczania się komunikacją publiczną, jednak zyskują możliwość zdjęcia maseczki i zajęcia miejsca przy jednym z wyrastających jak grzyby po deszczu restauracyjnych stolików. Miasto wreszcie znów tętni życiem, zwłaszcza w weekendowe wieczory. New York Times donosi, że rosnąca frekwencja pasażerów w metrze – wbrew wcześniejszym obawom – nie przyczynia się do zwiększenia liczby zakażeń koronawirusem. Eksperci ze zdziwieniem stwierdzają, że pomimo postępującego łagodzenia restrykcji, liczba nowych przypadków w stanie Nowy Jork utrzymuje się na stałym poziomie. Chwilę później gaszą jednak entuzjazm, przypominając, że nadejście jesieni zakończy radosne plenerowe życie, ustępując miejsca znacznie swobodniej szerzącym się w chłodne, deszczowe dni infekcjom. Nikt natomiast nie jest w stanie pokusić się o stawianie szczegółowych prognoz, jaka jesień nas czeka. 

3 komentarze:

  1. Poprzedni post rozbudził mój głód na czytanie następnych...i zamiast czekolady, dostałam wyrób czekoladopodobny. Przeczołgałam się i na koniec jeszcze nie dostalam nic. Tak jakbym czytała jakąś tam notkę służbową sporzadzoną przez nudną urzędniczkę, która odlicza czas do 16. Przepraszam, ja nie jestem żadną pisarką, eseistką, ba ja nawet błędy robie stylistyczne i gramatyczne ale mi w tym tekscie zabrakło tego czegoś, tego Twojego specyficznego spojrzenia, błyskotliwosci i inteligencji. Czekam na kolejny wpis. Ja nie z tych, co po przegranej lidze, zmieniają barwy. Pozdrawiam PS Pomimo wieku nadal jestem szczera i pewnie kiedyś to się skończy jakimś pozwem 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, a taki byłem z siebie dumny, że wreszcie napisałem coś na poważnie. No nic, muszę jakoś przełknąć Twoje rozczarowanie. Sporo go jest, więc pewnie trochę mi to zajmie. Co najmniej do 16. :)

      Usuń
    2. Żeby tylko takie rozczarowania w życiu były do przełknięcia...szybciej Ci minie, jak popijesz winem ;) Pozdrawiam

      Usuń