piątek, 18 września 2020

Eksperyment

Lubię patrzeć na Times Square z oddali. Rzucać na niego łapczywe spojrzenia, przekraczając Broadway gdzieś na wysokości 50. ulicy albo dyskretnie zerkać spomiędzy budynków okalających Bryant Park, obserwując jak mieniące się kolorami światła rozbłyskują w ich fasadach. Rok temu, będąc po raz pierwszy w Nowym Jorku, postępowałem znacznie mniej rozważnie. Kierowany nieposkromioną ciekawością, z rozmysłem wlazłem w sam środek rzeczonego placu. Nie ma się zresztą o co obwiniać, każdy turysta w tym mieście musi to kiedyś przeżyć. Poczuć bliskość łokci innych przechodniów, powąchać sos kapiący komuś z hotdoga i oberwać po nogach czyjąś torbą z zakupami. Taka jest kolej rzeczy. 

Tamtej jesieni wiele bym dał, by przenieść się do czasów, kiedy turystyka nie była tak powszechnym zjawiskiem, a miejsca warte odwiedzenia nie były upstrzone straganami z tandetą. Rok 2020 zupełnie niespodziewanie podarował nam taką możliwość, choć niestety w formie efektu ubocznego. Prawdę mówiąc, w mojej wyobraźni sposobem na osiągnięcie celu miał być raczej wehikuł czasu aniżeli globalny kryzys sanitarny. W obecnej sytuacji możemy co najwyżej odnieść wrażenie uczestnictwa w szeroko zakrojonym eksperymencie, w którym jedno ze stawianych pytań brzmi: jak wyglądałby świat bez turystów? 

Obserwację rozpocząłem od powrotu na wspomniany Times Square. Wyniki badań wprost wyrwały mnie z butów. Nie tylko nie ma potrzeby omijania placu szerokim łukiem, ale wręcz można tam teraz całkiem swobodnie spacerować. Dochodzi do tego, że pokonuję niekiedy Times Square wyłącznie po to, żeby sobie skrócić drogę. Co więcej, plac ten zaczął mi się naprawdę podobać. Nadal oczywiście bije po oczach kolorowymi ekranami, z których przeważająca większość wyświetla banalne treści reklamowe. Wciąż jest też tam więcej ludzi niż gdzie indziej, a ilość odbieranych bodźców przy dłuższym zetknięciu przyprawić może o ból głowy. Niemniej, poziom zagęszczenia osób pozostaje w granicach zdrowego rozsądku, co sprawia, że odbiór tego miejsca ma zupełnie inny charakter. Co najmniej tak, jakbyśmy robili zakupy w supermarkecie bez konieczności zmagania się ze zniecierpliwionym klientem wjeżdżającym nam wózkiem w tyłek, ilekroć kolejka przed kasami posunie się o krok do przodu. Albo jakby współpasażer w tramwaju nie zerkał nam przez ramię na ekran smartfona. Takiego kalibru zmianę percepcji mam na myśli. 



Brak turystów pociąga za sobą wiele innych konsekwencji. W opustoszałych sklepach z pamiątkami można do woli buszować wśród pocztówek, magnesów i breloków bez obaw, że – przeciskając się pomiędzy klientami – nieopatrznie strącimy z półki korkociąg z Donaldem Trumpem albo miniaturę Statuy Wolności made in China. Z drugiej strony, gdy wyjdziemy już ze sklepu i natkniemy się na grupkę osób posuwających się ulicą w żółwim tempie, zagarniając przy tym całą szerokość chodnika i blokując nam swobodne przejście, nie możemy już przekląć pod nosem, jacy ci turyści są nierozgarnięci. Trzeba pogodzić się z myślą, że postawa, z jaką mamy do czynienia to nie żaden najazd prowincjonalnych intruzów nienawykłych do wielkiego miasta, jak niektórzy chcieliby ich widzieć, lecz zwykła samolubność prezentowana przez "swoich". Milionowe metropolie są bowiem doskonałą wylęgarnią codziennych egoizmów. W anonimowym tłumie wciąż nowych twarzy nie spotkam przecież tych samych ludzi, którym wczoraj zastąpiłem drogę, kaszlnąłem w twarz albo rzuciłem wulgarny komentarz, gdy nie ustąpili mi miejsca, więc po co zawracać sobie głowę grzecznościami? 

Poznana we Francji doktorantka, która urodziła się i wychowała w Nowym Jorku, powiedziała mi kiedyś, że nie pojmuje, dlaczego Francuzi wciąż ją przepraszają za najmniejsze szturchnięcia. I to nawet wtedy, kiedy w rzeczywistości to ona zawiniła. Zapytałem ją przekornie, co powiedziałby nowojorczyk, gdyby na przykład nadepnęła mu na stopę w zatłoczonym metrze. Z rozbrajającą szczerością odparła, że pewnie "Fuck you!" Dziś wiem na sto procent, że żartowała, choć faktycznie coś jest na rzeczy. Wprawdzie nowojorczycy są na ogół bardzo uprzejmi, lecz z całą pewnością nie przepraszają z częstotliwością, do jakiej przywykłem na południu Francji. Bez wątpienia są za to bardziej wyluzowani. Pewnego razu, gdy wszedłem do kawiarni, pracownicy stojący za barem powitali mnie radosnymi okrzykami, zupełnie jakby zorganizowali przyjęcie niespodziankę na moją cześć. Pozostałe osoby, które wchodziły do lokalu po mnie, również nie rozumiały, skąd bierze się ten niespodziewany wybuch entuzjazmu na ich widok, ale mieszanka zaskoczenia i rozbawienia malująca się na ich twarzach była bezcenna. Z kolei w markecie moje zakupy kasował kiedyś chłopak robiący jednocześnie beatbox (imitowanie perkusji za pomocą dźwięków wydawanych ustami) do improwizowanego rapu wykonywanego przez jego kolegę z kasy obok. Szło im to tak sprawnie, że nie zdziwiłbym się, gdyby ich nagrania krążyły już gdzieś w Sieci. Nie zliczę też, ile razy spotkałem na ulicach ludzi śpiewających na głos lub spacerujących tanecznym krokiem. Nie mam na myśli wyłącznie młodych, rozbawionych imprezowiczów w piątkowe wieczory, ale ludzi w średnim wieku widywanych w środku dnia. Tytuł mistrzowski przyznać jednak muszę urzędniczce, u której załatwiałem nowy dokument tożsamości. Gdy podszedłem do kontuaru, przywitała mnie słowami: "Co mogę dla Ciebie zrobić, Kochanie?" 

Można by pomyśleć, że gdy mamy dla siebie więcej przestrzeni, bardziej chce nam się starać, a przynajmniej – mniej nam się nie chce starać. I od razu w myślach słyszę "Grabaża" śpiewającego "Tak jak teraz jest, chciałbym, aby było zawsze" z piosenki Pidżamy Porno. Nie wiem, ile spośród zachowań, jakie zdołałem zaobserwować w ostatnim czasie, wynika z faktu, że żyjemy obecnie w mniejszym zagęszczeniu. Do ostatecznych wniosków potrzebna jest mi jeszcze grupa kontrolna. Na szczęście nie muszę się w tym celu specjalnie wysilać. Turyści sami powrócą do Nowego Jorku i to pewnie szybciej, niż się spodziewam. Tymczasem mój eksperyment trwa w najlepsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz