sobota, 12 września 2020

Upadek?

Nadszedł wrzesień, choć wcale go o to nie prosiłem. Skojarzenie z końcem wakacji jest we mnie tak silne, że nawet dziś, wiele lat po maturze, na samą myśl o pierwszym września odczuwam ciężar przeładowanego tornistra na plecach. Argument o ponownym spotkaniu kolegów z klasy zawsze wydawał mi się naciągany. W każdym razie niewart aż takiego poświęcenia. Dopiero na pierwszym roku studiów usłyszałem piosenkę "Wake me up when September ends" i poczułem, że wreszcie ktoś mnie rozumie. Potrzebowałem jeszcze kolejnych kilku lat (dobra, kilkunastu, kogo chcę oszukać?) i przeprowadzki na drugą półkulę, by dostrzec, że przesypiając wrzesień, mogę stracić najlepszy miesiąc w roku.

Amerykańscy uczniowie nie mają jednego, wspólnego dla wszystkich pięćdziesięciu stanów okresu przerwy wakacyjnej. Trochę jak w przypadku ferii zimowych w Polsce – jedni zaczynają je wcześniej, inni później. Dla wygody przyjmuje się jednak, że ramy czasowe letnich urlopów wyznaczają dwa święta państwowe – Memorial Day (przypadający w ostatni poniedziałek maja) i Labor Day (w pierwszy poniedziałek września). Oba są świętami ruchomymi, co niezorientowanym sprawiać może trochę kłopotu, ale ma tę zaletę, że w każdym roku zapewniają one Amerykanom dwa długie weekendy, a te w USA należą do rzadkości. Europejczyków dziwić może tutejsza tradycja obchodzenia Święta Pracy we wrześniu, ale patrząc z perspektywy Nowego Jorku, przyznać muszę, że odroczenie "weekendu majowego" na koniec lata wcale nie jest pozbawione sensu. Dlaczego? Za odpowiedź starczyłoby samo stwierdzenie, że we wrześniu gorące słońce wreszcie spuszcza z tonu. 

Nie dowierzałem, gdy ktoś powiedział mi, że pod względem szerokości geograficznej Nowy Jork plasuje się gdzieś w okolicach środkowych Włoch. A jednak! Dodaj do tego bliskość oceanu i ilość wylanego betonu na metr kwadratowy, a zrozumiesz, dlaczego lato jest tutaj tak nieznośne. Na szczęście tegoroczne upały w końcu odeszły w niepamięć. Dni są nadal ciepłe, ale pot nie leje się już tak obficie. Do tego nocą można wyłączyć klimatyzację i otworzyć okna. Znów chce się żyć, i to jak na nowojorczyka przystało.

Wczesnym popołudniem siadam na ławce w Madison Square Park. Wybieram taką z widokiem na Flatiron Building. Na pewno go kojarzysz. To ten, co przypomina wielkie żelazko. Pokazują go czasem w filmach, żeby było wiadomo, że akcja toczy się w Nowym Jorku. Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego akurat tak nazwano ten budynek. Słowo flatiron (wymawiane "flat-ajrn" po amerykańsku lub "flat-a-jen" po brytyjsku) ma dziś kilka znaczeń, choć pierwotnie określało właśnie starodawne żelazko, pamiętające jeszcze czasy sprzed elektryfikacji. Według Wikipedii, wieżowiec miał pierwotnie nosić nazwę Fuller Building, ale ze względu na trójkątny kształ działki u zbiegu Piątej Alei i Broadway'u, na której go wybudowano, już sto lat temu skojarzył się komuś z żelazkiem i tak zostało. To zresztą bodaj najłagodniejsza z kpin, jakie wygłoszono pod jego adresem. New York Times określił go swego czasu mianem "potworności", a rzeźbiarz William Ordway Partridge miał wręcz powiedzieć, że wzniesienie tego budynku to "zniewaga dla naszego miasta, skandaliczny występek wobec artystycznego zmysłu i zagrożenie dla życia". Mnie tam się w każdym razie podoba. 

Zdejmuję wieczko od kubka i wypijam pierwszy łyk kawy – najprawdziwsze espresso z włoskiej kawiarni nieopodal. Wiem, że zabrzmi to snobistycznie, ale w Nowym Jorku naprawdę trudno o dobrą kawę. Można oczywiście od czasu do czasu skusić się na to ich ogromne, rozwodnione americano, choć bardziej nadaje się ono do popijania przy śniadaniu albo do sączenia przez pół godziny nad klawiaturą, niż do sprawienia sobie chwili przyjemności. Istotą problemu nie jest jednak ilość, lecz jakość. Tutejsza mała czarna powinna się raczej nazywać "mała kwaśna" ze względu na swój ciężki do zniesienia smak. Aż trudno to pojąć. W każdej dzielnicy znajdziesz świetnie zaprojektowane, przytulnie urządzone kawiarnie. Niemal wszystkie stoliki są w nich zajęte. Ludzie siedzą, sącząc ten kawowy kwas, i nikt się nawet nie skrzywi. Albo z nimi jest coś nie tak, albo ze mną! Przecież muszą czuć niesmak w ustach. Chyba że niwelują go cukrem. 


Zupełnie niespodziewanie przyszła mi kiedyś z odsieczą pani z banku, emigrantka z Albanii. Nawiasem mówiąc, pukała się w czoło, gdy powiedziałem jej, że porzuciłem południe Francji, by zamieszkać w Nowym Jorku. Jej galopująca szczerość odsłoniła zresztą przede mną całą gamę poglądów na świat, których znajomość na nic mi się nie zda. Istotne jest to, że pośród gonitwy zdań wypowiedziała jedno, które padło na podatny grunt. Zapytała, czy nie mam wrażenia, że tutejsza kawa jest okropnie kwaśna. Tak – wykrzyknąłem – zgadzam się w stu procentach! Cóż za ulga. Czyli to nie je oszałałem, to świat oszalał, a przynajmniej jedno miasto. Tak czy owak, mimo niespodziewanie odnalezionej nici porozumienia, do rozgadanej pani z banku już więcej nie wróciłem. Gdy potrzebuję konsultacji, umawiam się na spotkanie z jej kolegą. On co prawda też jest gadułą, ale za to mamy więcej wspólnych tematów.


Pomimo wzmożonych poszukiwań moja lista ulubionych miejsc, gdzie serwowana jest kawa bez kwaśnego posmaku, wciąż pozostaje niepokojąco krótka. Co zaskakujące, jedno z nich znajduje się na czwartym piętrze budynku, w którym pracuję (a raczej pracowałem, gdy jeszcze można było chodzić do biura). Dowiedziałem się kiedyś, że szefowie wpadli na pomysł zakupu ekspresu z prawdziwego zdarzenia tuż po tym, jak pojechali w delegację do Mediolanu i odkryli, że z kawą, którą dotychczas pili, jest coś mocno nie tak. Grazie mille, caro Milano! Gdyby to ode mnie zależało, wysłałbym tam całe zastępy Amerykanów na degustację. 

Tymczasem w moim niewielkim papierowym kubku widać już dno. Na szczęście w torbie mam jeszcze nowojorskiego pączka. Czasem trzeba się rozpieszczać. Zwłaszcza, że przy 19ej, a więc zaledwie pięć przecznic stąd, mieści się rewelacyjna pączkarnia. Nie żadne sieciówkowe Dunkin' Donuts, które wyrasta niemal na każdym rogu ulicy, lecz pączkowa manufaktura pełną gębą, że się tak wyrażę. Niestety, z każdym kolejnym kęsem coraz dobitniej dociera do mnie, że wpadłem właśnie w językową pułapkę. Wprawdzie polski pączek i amerykański doughnut wedle słownika znaczą to samo, jednak moje kubki smakowe mają zgoła odmienny pogląd na tę sprawę. Nawet wizualne różnice pomiędzy nimi są dość znaczne. Tutejsze pączki przypominają raczej słodkie obwarzanki w kolorowej polewie, aniżeli nasze rodzime lukrowane wypieki z owocowym nadzieniem. Mam nadzieję, że jakiś wytrawny pączkożerca wyjaśni mi kiedyś to wszystko i wskaże wspólnego pączkowego praprzodka obu tych gatunków. 



Pora ruszyć tyłek. Jeszcze tylko kilka taktów i idę – przekonuję sam siebie, wsłuchując się w spontaniczny minikoncert jazzowej kapeli, która ulokowała się przy fontannie. Przyjemnie grają. Już ich nawet kojarzę z widzenia. Nie wiem, czy występują tu dla frajdy, czy raczej podreperowują swój budżet obciążony okołopandemicznym zakazem regularnego koncertowania, ale zdecydowanie nadają charakter temu miejscu. 

Na odchodne rzucam okiem na ogłoszeniowy ekran LCD. Czytam, że władze miasta wyraziły zgodę na ponowne otwarcie The Met (skrót od The Metropolitan Museum of Art). Wygląda na to, że tej jesieni doczekamy się przynajmniej częściowego wskrzeszenia życia kulturalnego w Nowym Jorku. Już nie mogę się doczekać. The Met mieści się dobrych sześćdziesiąt przecznic od mojego mieszkania, ale jeśli przyjemna pogoda się utrzyma, warto wybrać się tam nawet piechotą. Zresztą nie tylko tam. Od kilku dni spacerowanie po mieście znów jest przyjemnością. 

Amerykańskie słowo określające jesień czyli Fall – niczym jakiś upadek, spadek czy inne formy zmierzania w stronę parteru – kompletnie nie oddaje obecnej aury. Zaraz pewnie ktoś mi przypomni, że nasz polski listopad wziął się od słów liść opadł, więc w naszym języku również przebija tendencja ku dołowi. Tak, ja też pamiętam tę lekcję ze szkoły. Moja polonistka w podstawówce tłukła to uczniom do głów co roku z takim entuzjazmem, jakby opowiadała najlepszy dowcip. Na szczęście do listopada jeszcze daleko. Tymczasem mamy wrzesień. Najlepszy miesiąc w roku, by być w Nowym Jorku. 

Źródła:

13 komentarzy:

  1. W Nowym Jorku miałam przyjemność być właśnie we wrześniu i zapamiętałam go jako parujące miasto, po którym spaceruje się z prawdziwą przyjemnością. Mówisz, że lato bywa nie do wytrzymania?

    Bardzo obawiałam się lata, które mieliśmy spędzić w Kalifornii. Paradoksalnie, wylądowaliśmy w miasteczku, gdzie temperatura oscylowała w granicach 20 stopni, by nocą zbliżać się niebezpiecznie do 10. Tu tutaj przyjeżdżali ludzie, by odpocząć od duchoty pobliskich miejscowości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielki dzięki za odwiedziny na blogu. Przez "parujące miasto" masz pewnie na myśli wydobywającą się spod ziemi parę wodną, która co prawda niezbyt przyjemnie pachnie i powoduje, że pocisz się jeszcze szybciej, gdy wejdziesz w jej obłok, ale za to rewelacyjnie się prezentuje, zwłaszcza na zdjęciach?

      Tutejsze lato zdecydowanie bywa trudne do wytrzymania. Nie jest to wyłącznie moja obserwacja, ale przede wszystkim przestroga powtarzana przez tych, którzy mieszkają w Nowym Jorku od dawna. Choć są też przyjemne momenty, jak choćby pojawienie się świetlików pod koniec czerwca. Można się niemalże zahipnotyzować ich widokiem.

      O Kalifornii wiem na razie tyle, co nic, ale podejrzewam, że ochłoda, którą tam znaleźliście, to niemały luksus.

      Usuń
  2. Z wielką przyjemnością przeczytałam ten tekst. W poniedziałkowe przedpołudnie, gdy siedzę nad swoim projektem i zastanawiam się, co miałam w glowie w czasie jego tworzenia, bardzo miło było przenieść się oczami wyobraźni do wrzesniowego NYC. Nie wiem, czy Central Park wyglada jesiennią, tak pięknie jak w filmach, to może kolejne zaklamywanie rzeczywistosci? Ale mniej więcej tak to u mnie wyglądała ta wizualizacja ;). O "smaku" amerykanskiej kawy słyszałam podobne opinie, jednakze nie miałam jeszcze okazji by samej się o tym przekonać. I z wiekiem, coraz mniej ciągnie w tamte strony. Odkąd zamieszkałam pod miastem i odkryłam, że posiadanie własnych warzyw i robienie zapasów na zimę, jest takie przyjemne, uspokajające i na swój sposób piękne, słuzbowy wyjazd do Warszawy jest dla mnie cięzkim przezyciem. Strach się bac, jak przezyłabym spacerowanie po NY 😄Niemniej jednak pewnie prędzej czy później w związku z tym, że mąż ma amerykanskie geny po dziadku, w końcu do tej Ameryki zawitam. Chociaz mam nadzieję, że to będzie farma w A....Australii 😉

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdradzisz, jaki to projekt realizujesz poniedziałkowym przedpołudniem? Co do filmowego obrazu Central Parku, to szczęśliwie nie jest on przekłamany. Można tam złapać kontakt z przyrodą i zapomnieć na chwilę o otaczającym zgiełku. Oczywiście pod warunkiem, że nie patrzy się zbyt dokładnie w dal, gdzie wznoszą się wieżowce, choć to akurat całkiem miły dla oka kontrast. Wiele osób zwraca na niego uwagę. Można to sobie wyobrazić jako zestawienie dwóch gatunków dżungli – tej naturalnej i tej wielkomiejskiej. Tak czy owak, od farmy w Australii z pewnością Central Park różni się znacznie. ;)

      Usuń
  3. Z opowieści wiem , że odwiedzający NY nie lubia ogólnie panujących tam przeciągów , zza którego węgła być nie wyszedł - wieje, niestety to prawa fizyki , Żelazkowy budynek jest interesujący , ten w Warszawie tez jest piękny, co do kawy - musi być świeżo zmielona , łagodna i z pianką - inaczej to nie kawa - musisz szukać tylko tej dobrej , aa - i bardzo Cię proszę zamień obważanka na obwarzanka , - bo coś mi tu nie pasuje, jako, że jestem wzrokowcem :) - no i czekam na kolejne wpisy o tej wymarzonej Ameryce, która tak od podszewki raczej taką chyba nie jest ??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, wieje, wieje, to prawda. Choć podobno takie tunele powietrzne w miastach to po części efekt zamierzony, żebyśmy nie musieli oddychać spalinami. Co do Ameryki, czy może ściślej Nowego Jorku, usłyszałem nie tak dawno wywiad z polską pracowniczką Biblioteki Miejskiej na Brooklynie, która przyznała, że to miasto się kocha i nienawidzi jednocześnie. Z całą pewnością jest to skomplikowany związek.

      Bardzo dziękuję za obwarzankową korektę ortograficzną i życzę tylko najlepszej kawy.

      Usuń
  4. Jak zawsze czytam Twojego bloga z nieopisaną przyjemnością. Dziś nadrabiam zaległości, wykorzystując wolną chwilę, gdy młody śpi ;-) Jako nieprzeciętny kawosz (na pewno zawyżam statystyki średniego spożycia tego cudnego napoju) rozumiem w pełni Twoją frustrację jakością serwowanego NY americano. Dobrze wiem, jak trudno znaleźć miejsce, gdzie możesz wręcz delektować się każdym łykiem 'małej czarnej', a nie tylko zaspokoić potrzebę wypicia czegokolwiek z kofeiną. Niestety nawet i w Italii, która słynie z dobrego espresso, można się przysłowiowo naciąć. Będąc 2 lata temu w Toskanii doświadczyłam jednej z najgorszych kaw, jakie kiedykolwiek dane mi było spróbować. Hotelowej lury nie dało się w ogóle pić! Codziennie rano byłam więc zmuszona wyruszać na poszukiwania kawiarni, w której serwują coś nadającego się do picia (właśnie bez tego charakterystycznego kwaśnego posmaku..). Plusem takich wycieczek jest eksploracja okolicznych kafejek i znalezienie tej idealnej, do której będziemy wracać niejednokrotnie.
    Dla Ciebie tylko pysznej kawy - serwowanej w filiżance, a nie w papierowym kubku. Bo sam chyba przyznasz, że ten sam napój inaczej smakuje w zależności od tego, jak go podają :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, że tu zaglądasz. To jeden z wpisów, które idealnie obrazują, jak bardzo nie umiem się czasem trzymać tematu. Miało być o wrześniu, a wyszło o kawie. Swoją drogą, skoro już nawet we Włoszech zdarza się, że serwują lurę, to znaczy, że świat naprawdę zmierza w złym kierunku.

      Co do serwowania, to przyznam, przyznam. :) W Nowym Jorku wprawdzie królują jednorazówki, zwłaszcza teraz (pod płaszczykiem dbałości o higienę), ale kiedyś muszą wrócić filiżanki. Po prostu muszą. We Wrocławiu podają w filiżankach?

      Na koniec zapytam jeszcze o jedno: Znalazłaś tę idealną?

      Usuń
    2. W filiżankach napój serwowany jest tylko w niektórych kawiarniach. W McCAFÉ już od dawna tylko papierowe kubki, nawet gdy zamawiasz coś na miejscu. I dobra kawa nie smakuje już tak jak dawniej..
      A idealna kawa? Znam jedno miejsce, gdzie do pysznego śniadania podają grzechu warte latte tudzież americano: https://rozanacafe.com.pl

      Usuń
    3. Dość daleko od centrum się ulokowali. No, ale skoro są grzechu warte, to wpisuję na listę "do odwiedzenia".

      Usuń
  5. Nie polecę miejsc w centrum, bo tam za rzadko bywam. I uważam, że najlepsze kawiarnie są często ulokowane gdzieś na obrzeżach miasta niż w pobliżu rynku, gdzie większość lokali nastawiona jest na turystów, a cena serwowanych napojów nie zawsze idzie w parze z ich jakością.

    OdpowiedzUsuń
  6. A najlepsza kawa w Warszawie jest w lokalu pod mieszkaniem mojej siostry Mileny - Unique Choice na Międzyborskiej, i barista Laskowski :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nazwisko brzmi znajomo.

      Jak przez mgłę pamiętam też jednego Laskowskiego, co w Toruniu na makę zbierał. :)

      Usuń