piątek, 15 kwietnia 2016

Amsterdamskie miniatury


Przedstawiam cztery krótkie historie z Amsterdamem w tle. Nie wszystkie są z nim ściśle związane, ale w moich wspomnieniach pozostaną już chyba nierozerwalne z tym właśnie miastem. Kto nie ma ochoty czytać, może od razu przewinąć stronę do części ze zdjęciami.


O mały włos

Jest późny wieczór. Dobiega końca mój pierwszy dzień w Amsterdamie. Mam dość zgrubne wyobrażenie na temat tego, w jakiej części miasta aktualnie się znajduję. Jedyne, co wiem na pewno, to że najbliższy przystanek jest jakieś dwieście metrów stąd i że autobus linii 48, którym mam wrócić do hotelu, kursuje o tej porze dość rzadko, o ile jeszcze w ogóle. Gdy odwracam głowę, spostrzegam, że właśnie się zbliża, więc nie czekając ani chwili, rzucam się biegiem przed siebie. Muszę jeszcze tylko pokonać most, potem jakieś sto metrów chodnika i już będę na miejscu. Może się uda, może zdążę nim odjedzie z przystanku. Będąc mniej więcej w połowie mostu, słyszę dźwięk jego silnika tuż za moimi plecami. Raczej nie mam już szans, ale wolę się nie poddawać. Wtem spostrzegam, że kierowca hamuje, po czym zatrzymuje się na moście tuż przede mną i otwiera drzwi, wołając: "Wskakuj, po co masz dalej biec?" Nie przeszkadza mu wcale, że oddziela nas niewielka barierka zabezpieczająca. Pełen wdzięczności przechodzę nad nią i wsiadam do autobusu. Udało się.

Innym razem obserwuję, jak z podobnymi przejawami uprzejmości spotyka się para, która o mały włos przegapiłaby odjazd metra i chłopak, któremu rakieta tenisowa wytrącona z plecaka wpadła wprost pod nadjeżdżający autobus. Tak, wiem, że to tylko trzy jednostkowe przypadki, których w żadnym razie nie należy uogólniać, ale mnie tam i tak się tu podoba.


Go undercover

Wchodząc do hali międzynarodowych targów, podaję pani z obsługi kartkę z kodem paskowym do zeskanowania. Po chwili z drukarki wyskakuje identyfikator, który będzie bimbał mi się na szyi przez kolejne cztery dni. Widnieje na nim moje imię, nazwisko, nazwa firmy, w której pracuję i kraj... Niemcy. Natychmiast tłumaczę sobie w myślach, że chodzi oczywiście o kraj, w którym zarejestrowana jest spółka. W końcu z jakiej racji miałoby tam stać, co mam wpisane w paszporcie? Nie zmienia to jednak faktu, że po raz pierwszy w życiu reprezentuję jakieś inne państwo, więc mam prawo czuć się dziwnie.

Nim się spostrzegę, w miejsce pierwotnego zaskoczenia wkrada się ciekawość. Kto wie, może uda mi się wykorzystać sytuację do poczynienia jakichś obserwacji? Brać biznesowa okazuje się jednak być obojętna na pochodzenie. Gdy na horyzoncie jawi się szansa ubicia dobrego interesu, przestaje mieć znaczenie, z jakiego kraju płyną zamówienia. Udaje mi się natomiast zaobserwować coś zupełnie innego. Jeśli spojrzeć pod odpowiednim kątem, targi w branży technologii drogowych i inteligentnego transportu do złudzenia przypominają przedszkolną piaskownicę pełną dzieciaków hojnie obdarzonych przez swych zapracowanych rodziców masą kolorowych zabawek. Chodźcie do nas, mamy supernowoczesną koparkę! – krzyczą jedni. Co tam koparka, zobaczcie nasze superfajne znaki drogowe, tablice i sygnalizatory! – wtórują im drudzy. My wam damy piłeczki, my ciasteczka, a my breloczki. Mrowie panów w garniturach przetacza się więc od stoiska do stoiska w rytmie – tu kawa, tam zakąska, a jeszcze gdzie indziej lampka wina. Gdzieś w tym wszystkim dobija się przy okazji targu, nawiązuje współpracę i wymienia doświadczenia. Mężczyźni jedzą, mężczyźni rozmawiają i wymieniają uściski dłoni. A co robią kobiety? Ano donoszą im te kolejne kawki, zakąski i lampki wina. Poza tym sprzątają, uśmiechają się, a nade wszystko paradują w obcisłych strojach i na wysokich obcasach. Co gorsza, łatwo zauważyć, że nikt ich tam nie zatrudniał w charakterze hostess. Na co dzień są koleżankami z pracy tych wszystkich ważnych panów, lecz na czas trwania targów przeistoczyć się musiały w modelki, kelnerki i sprzątaczki. Ot, ładny dodatek, żeby zrobić wrażenie na klientach. Smutne.

Kolejnego dnia przekraczam bramkę wejściową wraz z dwoma kolegami:
– Skąd jesteście, panowie? – zagaduje nas młody chłopak z obsługi, po czym natychmiast sam sobie odpowiada – Aaah, Germany! Borussia Dortmund! Bayern München! Guuuuut?
– To drugie gut! – odpowiada mu (po angielsku) kolega po mojej lewej.
– Nieeee, to pierwsze gut! – poprawia go kolega po mojej prawej.
Więcej germańskich akcentów nie pamiętam.


Frytki i spacer po dzielnicy uciech

Nie jestem wielbicielem ulicznych frytek. Nie dam też sobie wmówić, że te oferowane w popularnych amerykańskich sieciówkach spod znaku fast-foodu są cokolwiek warte (mam na myśli walory smakowe, bo w odżywcze chyba nikt nie uwierzy). Za to frytki holenderskie kompletnie nie wpisują się w ten schemat. Toż to prawdziwa frytkowa poezja. Wspomnieć też trzeba, że solidne fryciarnie serwują je w wariantach z kilkudziesięcioma różnymi sosami, wyobrażasz to sobie? Żegnaj banalny ketchupie! Fakt, większość ludzi i tak wybiera wersję z majonezem, ale nikt Ci nie każe podążać ich śladem. 

Nieopodal jednego z takich frytkowych rajów znajduje się intrygująca, bardzo wąska uliczka. Przypomina mi trochę słynny przesmyk w Pradze, gdzie ustawiono sygnalizację świetlną, by piesi nie musieli zawracać w połowie, napotkawszy osoby nadchodzące z przeciwka, bowiem przejście jest zbyt wąskie, by można się było w nim minąć. W Amsterdamie sygnalizatorów nie ma, za to na końcu przesmyku wisi różowy neon. Gdy zbliżysz się na tyle, by go dokładnie obejrzeć, natychmiast zrozumiesz, że oto znajdujesz się w legendarnej dzielnicy czerwonych latarni. Wbrew pozorom nie jest to wcale wymysł amsterdamski, unikatowy w skali świata. Przeciwnie, tego typu miejsc nawet w Europie jest co najmniej kilka. Szokujący może być jednak fakt, że domy z wywieszonymi czerwonymi latarniami, gdzie w witrynach prezentują się kobiety uprawiające najstarszy zawód świata dosłownie okalają zabytkowy protestancki kościół i sąsiadują między innymi z... przedszkolem. Wspomnę tylko, że w Holandii prostytucja jest od wielu lat zalegalizowana i opodatkowana, a osoby ją uprawiające mają prawo zrzeszania się w związkach zawodowych i podlegają opiece medycznej. Nie wolno im natomiast oferować swych usług w przestrzeni publicznej, stąd też słynne, podświetlone na czerwono czy raczej różowo witryny. Teoretycznie więc nikt i nic nie wychodzi poza granice domu.

Choć turyści kłębią się tam tłumnie, fotografowanie czy filmowanie pań prezentujących swe wdzięki jest surowo wzbronione. Ściślej rzecz ujmując, wypisane na ścianach komunikaty głoszą: "Fotografuj dzieła sztuki, ale uszanuj kobiety."


Wieczorową porą

Można by sądzić, że Opera Narodowa w Amsterdamie jest jednym z tych miejsc, gdzie nienaganny strój wieczorowy to absolutny must-have, a każdy, kto nie ma ochoty się do tej prostej reguły zastosować, musi pogodzić się z faktem, że pod względem wyglądu od większości widzów zgromadzonych wokół dzielić go będą lata świetlne. Nic bardziej mylnego. Zapięty pod samą szyję i uwiązany krawatem już gdzieś między szatnią a schodami prowadzącymi na widownię odkrywam, że w kwestii ubioru nawet w operze panuje tu całkowita swoboda. Dopiero gdy po zakończeniu spektaklu cała masa osób udaje się wprost na parking rowerowy zaczynam rozumieć, dlaczego wygodę przedłożyli oni nad elegancję. Z jednej strony trochę szkoda, bo obcowanie ze sztuką w jakimś sensie przestaje być przez to świętem, ale z drugiej, gdy na widowni gasną światła, wzrok wszystkich i tak zwrócony jest na scenę, więc może faktycznie nie ma o czym mówić?

Na koniec wspomnę jeszcze, jak wielkie jest moje zdziwienie, gdy okazuje się, że operowa kasa akceptuje płatności aż dwiema spośród kart, którymi akurat dysponuję. Tak, trzeba to powiedzieć wyraźnie: Jeśli żyjesz w przeświadczeniu, że VISA i Mastercard działają wszędzie, a przynajmniej wszędzie w Europie, to śnij dalej. Stanowczo zbyt dużą część następnego poranka zajmie mi snucie się po dzielnicy w poszukiwaniu miejsca, gdzie uda mi się kupić kanapki na drogę bez konieczności wypłacania gotówki w bankomacie. 

Mniejsza o to, pora na zdjęcia.
















6 komentarzy:

  1. Już pierwsza sytuacja mi się spodobała! W Polsce kierowca jedynie zatrzaśnie drzwi przed nosem, jakby specjalnie, bylebyś tylko nie zdążył! Ile razy byłam świadkiem takiej sytuacji! I kto by pomyślał, że do Opery można się ubrać bardziej na luzie. Szkoda, że jeszcze nikt nie przegryzał frytek oglądając spektakl ;) Swoją drogą frytki z majonezem totalnie mnie nie przekonują, ale już słyszałam, że i tak można je jeść. Przekonują mnie za to zdjęcia Amsterdamu- piękne miasto!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Frytki w operze to chyba za wiele nawet jak na holenderski liberalizm. ;-) Co do majonezu, to przyznaję, że i ja miałem opory, ale faktycznie nie smakuje to źle. W komunikacji miejskiej natomiast podobało mi się też to, że nawet w godzinach szczytu nie była tak przepełniona jak w innych wielkich miastach, czego nie da się już powiedzieć o ścieżkach rowerowych. Niejednokrotnie trzeba było poczekać dłuższą chwilę, nim trafi się okazja przejścia na drugą stronę. Stąd też niemal na każdym zdjęciu królują jednoślady. :-)

      Usuń
  2. Zawsze bardzo miło zaskakuje mnie takie przyjazne nastawienie kierowców. Może dlatego, że jestem przyzwyczajona, że większość w Krakowie chamsko zamyka mi drzwi przed nosem i odjeżdża, nawet nie odwracając głowy. To właśnie była jedna z tych rzeczy, które zwróciły moją uwagę w stanach - dziękowanie i życzenie kierowcy miłego dnia po zakończonej jeździe i miłe nastawienie kierowcy, którzy usmiechali się i machali ręką, nawet jeśli nie starczyło mi drobnych na bilet (następnym razem zapłacisz ;-)). Cóż, może zawód kierowcy nie jest dla wszystkich :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaczynam się obawiać, że za chwilę pojawi się ktoś, kto powie, że mieszka w Amsterdamie od lat i że był świadkiem tysiąca zgoła odmiennych sytuacji, wskutek czego całe piękne wyobrażenie runie niczym domek z kart. :) A tak serio, to zgadzam się, że kierowcy komunikacji miejskiej wykorzystujący przewagę swojej pozycji, są doprawdy nieznośni, więc każdy kontrprzykład jest na wagę złota.

      Usuń
  3. Byłam pewna, że po otworzeniu drzwi kierowca zaraz będzie na coś narzekać, że może zła strona chodnika (no panowie z autobusów to dość czepialscy osobnicy) a tu istny szok! Ach czemu Ci ludzie za granicą mogą być tacy mili i uczynni, z jednej strony dodaje mi to wiary w rasę ludzką, a z drugiej zaraz łapię doła, że w Polsce tak trudno o podobne gesty... Sytuacja, której byłam światkiem - kobieta o kulach stoi na przystanku i czeka na autobus, podjeżdża tylko jeden, kobieta wstaje pochodzi do drzwi, a facet jedzie na samiuśki koniec owego przystanku choć za nim nic nie czeka i mógłby stanąć bliżej biednej kobiecie. Ale nie, bo i po co pomóc... Ach to nasze polskie społeczeństwo!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem mam wrażenie, że zachodnie społeczeństwo po prostu już dość w życiu skonsumowało przeróżnych dóbr materialnych, by zrozumieć sens takich wartości jak choćby życzliwość. W Polsce chyba znacznie większy nacisk kładziony jest wciąż jeszcze na to, by się wybić, dorobić czy osiągnąć sukces, przez co ludzie są bardziej sfrustrowani i zamknięci na innych. To oczywiście rażące uproszczenie, niemniej wydaje mi się, że coś jest na rzeczy. Nie chcę jakoś specjalnie moralizować, ale myślę, że rację mają ci, którzy mówią, że duże zmiany trzeba zacząć od siebie. Może żadne z nas nie jest kierowcą autobusu, ale na pewno w tym, co robimy, i tak jest miejsce na życzliwość.

      Usuń