sobota, 30 maja 2015

Dieta kopenhaska

Filiżanka kawy kosztuje tu grubo ponad 20zł. Za plik pocztówek zapłacimy 40zł, a za kanapkę w kiosku na rogu nawet 80zł. Skromny obiad dla dwojga w niewyszukanej restauracji to już wydatek co najmniej 300zł.

Przeliczanie w głowie kopenhaskich cen na rodzimą walutę to niemalże sport ekstremalny. Przyjeżdżając tutaj, trzeba naprawdę dobrze zaplanować budżet, bo charakterystyczne duńskie monety z dziurką pośrodku nie są w stanie zagrzać długo miejsca w portfelu wobec wszechobecnej drożyzny.

Przez te kilka dni zdołałem na nowo odkryć termin "dieta kopenhaska". Dziś oznacza on dla mnie żywienie się przede wszystkim kanapkami i lekkimi zakąskami, a konkretniej  ograniczeniem się do tych pozycji w menu, na które w danej chwili mnie stać.

Poznany tu Cypryjczyk podsumował swoją wyprawę do Kopenhagi trzema określeniami: fajne miasto, mili ludzie, gówniane jedzenie. Chyba też zaznał diety kopenhaskiej.


środa, 27 maja 2015

Cisza jak ta

Kopenhagę można by z powodzeniem nazywać Gdańskiem 2.0. Charakterystyczna atmosfera portowego miasta, architektura niesamowicie zbliżona do tej tak dobrze znanej ze stolicy Pomorza i nawet ten sam powiew wiatru znad Bałtyku sprawiają, że tego typu skojarzenia nasuwają się same. Tyle tylko, że tutaj wszystko jakby większe, bardziej zadbane i silniej przykuwające wzrok.

Nie od razu daje się spostrzec, że Kopenhaga zalicza się do wąskiego dziś grona europejskich metropolii, które nie krzyczą, nie warczą i nie dudnią. Powody tej przyjemnej, nastrojowej wręcz ciszy są co najmniej dwa.

Powód 1: Rowerowy szał

Oparte o ścianę, rzucone na schody, piętrzące się na zmyślnych wielopoziomowych konstrukcjach, a przede wszystkim w ciągłym ruchu jako najdogodniejszy środek transportu  rowery są tu po prostu wszędzie. Warkot samochodów zepchnięty został gdzieś daleko poza granice starego miasta. Aż się chce włóczyć bez końca. Uważać tylko trzeba, by przez roztargnienie nie złamać koronnej zasady  na ścieżki dla rowerzystów żaden pieszy nie ma wstępu. Jak trafnie wykrzyczał to jeden z miejscowych, strofując niesfornych turystów: It's dangerous  tu zamyślił się chwilę  like swimming in South Africa!

Powód 2: Milkliwość z natury

Chyba nie jest prawdą, że od pierwszego wejrzenia zniechęcili się do mnie kelner, współpasażerowie w pociągu, kasjerka i recepcjoniści w hotelu. Ci ludzie po prostu nie strzępią języka na marne. A skoro nie gadają, to również nie narzekają. A skoro nie narzekają, to chyba im tu dobrze. Mnie w każdym razie na pewno.

Jedno jest pewne, napotkanym przeze mnie Duńczykom (przynajmniej tym bardziej gadatliwym) nie brakowało autoironii. Już na starcie usłyszałem, że Kopenhaga cieszy się słoneczną pogodą tylko przez kilka tygodni w roku, ale obecnie nie przypada żaden z nich. Jeśli zaś wybieram się zobaczyć słynną syrenkę, to zapewniają mnie, że nie warto. Jest ona bowiem umiejscowiona na tyle daleko od pozostałych atrakcji turystycznych, że dotarcie tam wiąże się z pewnym wysiłkiem, który niechybnie zaowocuje rozczarowaniem. Na koniec stwierdzili, że i tak pewnie tam pójdę, zrobię zdjęcie, a gdy wrócę, będę opowiadał znajomym, żeby tam nie szli. 

Prorocza wizja sprawdziła się jedynie w części, bowiem do rozczarowania syrenką ostatecznie nie doszło. Może to taka strategia miejscowych  nakreślić w głowie ponury obraz tylko po to, by zastana rzeczywistość mogła jawić się w bardziej optymistycznych barwach? O rozczarowaniu może co najwyżej mówić sama zainteresowana. Jak odnotowuje wikipedia, pomnik Małej Syrenki został już pozbawiony kolejno głowy, ręki, a raz nawet całego ciała na skutek działania dynamitu. Co bardziej łaskawi ograniczyli się do oblania posągu czerwoną farbą, a innym razem nałożenia nań krowiego łba.

Być może to jest kraj milczków, ale na pewno z wyobraźnią.










Na koniec kilka słów wyjaśnienia. Określając Kopenhagę mianem Gdańska 2.0, daleki jestem od postrzegania Gdańska jako Kopenhagi 0.5. Co to, to nie.

poniedziałek, 25 maja 2015

"Buon appetito!" po niemiecku.

Dwa miesiące zajęło mi zlokalizowanie godnej uwagi knajpki serwującej lokalne specjały. Wbrew pozorom znalezienie w dużym niemieckim mieście lokalu mogącego pochwalić się w swym menu takimi pozycjami jak Schnitzel Wiener Art czy Kartoffelsalat to nie lada wyczyn. Bynajmniej nie dlatego, że ulice zdominowały wszelkiej maści kebaby, frytki i falafele. Tych, owszem, nie brakuje. Na pierwszy plan wysuwa się jednak Italienische Küche. Pizza, pasta i tiramisu powtarzane są jak mantra. Zdarza się wprawdzie, że włoskie trattorie prowadzą tu emigranci z krajów, które ze słoneczną Italią nawet nie graniczą, ale ostatecznie kucharzowi w paszport zaglądać nie przystoi.

Zdaję sobie sprawę, że po tej stronie Odry nie jada się wyłącznie golonki z kiszoną kapustą, ale w najśmielszych domniemaniach nie roiłem sobie, że nauczę się tutaj odróżniać Rigatoni od Tortiglioni (nie mylić z Tortelloni ani Tortellini).

Zapytałem niedawno kolegów w pracy o ich ulubione niemieckie przysmaki, zaznaczając wyraźnie, że kuchnia włoska się do tej kategorii nie zalicza. Jako wzorcowy obiad dość zgodnie wymienili amerykański stek ze szparagami zakrapiany kornem (lokalny trunek wysokoprocentowy).

Wczoraj z kolei mijałem restaurację serwującą pierogi, za którymi tak bardzo obiecywałem sobie tęsknić. Ech...
„Wszystko, wszystko wypite! zjedzone! – Cóż dalej?”

sobota, 23 maja 2015

To Kill a Forester

Przebiegając parkową aleją, regularnie mijam ukryty pośród drzew pozieleniały pamiątkowy kamień z wyrytą inskrypcją "W tym miejscu leśniczy Peter Lindlar został zastrzelony przez kłusowników podczas wykonywania swojej pracy w dniu 9 lipca 1889 roku". Myśl o tym, kim był ów człowiek nie dawała mi spokoju. Oto wyniki małego śledztwa:

40-letni Peter Lindlar mieszkał z ciężarną żoną i siedmiorgiem dzieci w skromnej, ciasnej chacie z muru pruskiego. Jako leśniczy odpowiadał za utrzymanie łąk i terenów leśnych między Refrathem a Frankenforst. Jego praca wiązała się z ogromnym ryzykiem, ponieważ kłusownictwo nie było wówczas traktowane jako przestępstwo. Za kradzież drewna, upolowanie zająca czy nawet dzika lub jelenia groziła kara grzywny lub pozbawienia wolności do trzech miesięcy, choć w praktyce często ograniczano się jedynie do upomnienia.

We wtorek 9 lipca 1889 roku Lindlar wyszedł do pracy około czwartej nad ranem. Dwie godziny później widziano go po raz ostatni. Jak poinformował "Bensberg-Gladbacher Anzeiger", ciało strażnika leśnego  ukryte w krzakach i zasypane liśćmi  odnaleziono dzień później nieopodal Kippekausen. W klatce piersiowej, szyi i lewym ramieniu ofiary zidentyfikowano dwadzieścia śladów po strzałach ze śrutu oraz inne liczne obrażenia na całym ciele, które pozwalają sądzić, że przed śmiercią Lindlara doszło do szamotaniny. Broń leśniczego nie została nigdy odnaleziona.

Tydzień po zdarzeniu w tej samej gazecie ukazał się artykuł informujący, że 30 żołnierzy z 65. pułku przeczesywało okolicę w poszukiwaniu dowodów. Niczego jednak nie znaleziono. Wkrótce podejrzenia padły na dwóch mężczyzn zatrzymanych pod zarzutem kłusownictwa. Głównym podejrzanym w sprawie zabójstwa był ogrodnik Bösmann, którego strzelbę odnaleziono w sobotę rano w miejscu wskazanym przez drugiego aresztanta  bogatego właściciela okolicznych młynów.

Bösmann nie przyznał się do winy. Sąd skazał go jednak na dożywocie. Drugiego z oskarżonych uwolniono od zarzutów ze względu na brak obciążających go dowodów. Spekuluje się, że zamożny młynarz wykupił się od odpowiedzialności karnej. Niedługo potem mężczyzna popadł w obłęd. Zamknął się w sobie i zajął się malarstwem. Na każdej dostępnej białej powierzchni przedstawiał obrazy dziwnych zwierząt i ludzi.

Skazany ogrodnik opuścił więzienie po 30 latach, najprawdopodobniej zwolniony za dobre sprawowanie. Powrócił do Refrathu jako złamany człowiek i przez kolejnych kilka lat mieszkał jeszcze na lewym brzegu Renu, zapewniając o swojej niewinności. Mroczna opowieść o Bösmannie pozostała w świadomości mieszkańców przez wiele lat. Nawet po pierwszej wojnie światowej straszono jeszcze dzieci, mówiąc: Uważaj, Bösmann nadchodzi!

Okoliczności śmierci Lindlara nadal pozostają niewyjaśnione. Wiele lat po tym zdarzeniu krążyły pogłoski, że pewien mieszkaniec Bensberga na łożu śmierci przyznał się do zabicia leśniczego. Jeszcze inne mówiły, że Lindlar uchodził za kobieciarza, na którym dokonano prywatnego aktu zemsty.


wtorek, 19 maja 2015

Co kraj, to obciach

Przyznać trzeba, że przez ostatnią dekadę Front Wyzwolenia Krasnali Ogrodowych wykonał w Niemczech pracę iście tytaniczną. Po odzianych w charakterystyczne czerwone kubraczki niewysokich jegomościach porozsiewanych jeszcze nie tak dawno po przydomowych trawnikach dziś nie ma już śladu. Duch kiczu trwa jednak w narodzie nieodmiennie, podsycany co rusz nowymi artefaktami. 

Można by pokusić się o stwierdzenie, że dziś w obejściach podmiejskich domostw niepodzielnie królują motywy łowieckie, gdyby nie fakt, że coraz śmielej na pierwszy plan wysuwają się aranżacje całkowicie pionierskie.

Jak widać, natury się nie da oszukać. Nam, widzom tego spektaklu, pozostają natomiast obserwacja i zdumienie.







niedziela, 17 maja 2015

O, Holender!

Jeśli tak jak ja  w każdym razie jeszcze do wczoraj  kojarzysz Maastricht niemal wyłącznie z podpisaniem traktatu założycielskiego Unii Europejskiej, strzeż się. To bodaj najstarsze holenderskie miasto wciśnięte niczym klin między Belgią a Niemcami jest w pierwszym rzędzie stolicą dobrego smaku i wysokiego krawiectwa.

Nie lubię określeń pokroju "mały Wiedeń". Zwłaszcza wobec miasta, które ma własny charakter, więc austriacki blichtr go ani grzeje, ani ziębi. W przypadku Maastricht jednak wyjątkowo jest coś na rzeczy, więc może ujmę to w ten sposób: Momentami żałowałem, że nie mam na sobie marynarki.

Największym zaskoczeniem okazały się jednak szczególnie wysmakowane wnętrza. Nawet knajpka na rogu, warsztat rzemieślniczy w ciasnym zaułku czy sklep odzieżowy popularnej marki przykuwają uwagę gustownym wystrojem. A może po prostu mając za sąsiada salon znanego projektanta najzwyczajniej nie wypada kłuć w oczy przeciętnością? Noblesse oblige.









Na koniec obalę jeszcze jeden mit: Nie jest prawdą, że w Wąchocku zbudowano jedyny w świecie most biegnący wzdłuż rzeki.


piątek, 15 maja 2015

To nie jest kraj dla niecierpliwych ludzi

Pamiętam jak na drugim roku studiów dwóch smutnych panów opowiadało, że w ciągu pięciu lat bytności na uniwersytecie niemal wszystko jest dobrowolne za wyjątkiem prowadzonego przez nich kursu BHP, który jest bezwzględnie obowiązkowy. Na identycznej zasadzie działa w Niemczech system ubezpieczeń zdrowotnych. Każdy bez wyjątku musi wytypować jedną z ponad dwustu funkcjonujących w kraju kas chorych, do której wędrować będą jego składki. Z tego powodu kartą ubezpieczenia zdrowotnego należy się wylegitymować nie tylko przed lekarzem, ale również przed pracodawcą.

Każdy Niemiec wraz z przyjściem na świat niemal natychmiast zaczyna figurować w tym systemie. Schody zaczynają się dopiero wówczas, gdy jakiś obcokrajowiec postanawia do niego dołączyć o własnych siłach. Z dzisiejszej perspektywy nie dziwi mnie już nawet, że dział kadr domagał się ode mnie numeru ubezpieczenia zanim będę mógł podpisać ostateczną wersję umowy o pracę, podczas gdy ubezpieczyciel domagał się podania daty, od kiedy jestem zatrudniony w Niemczech. Nie ja pierwszy kroczyłem tą drogą, więc i szlak stosownych procedur urzędniczych był już dawno utarty. Podejrzewam też, że zakłopotane spojrzenia urzędników, którzy doprawdy pierwszy raz stykają się z takim przypadkiem, były odrobinę teatralne. Zdumieniem napawa mnie jednak tutejsze zamiłowanie do poczty tradycyjnej.

Ujmując rzecz najprościej, załatwienie jakiejkolwiek urzędowej sprawy od ręki nie leży w zakresie usług. Posłużę się przykładem ubezpieczenia: Aby je uzyskać, należy rzecz jasna wypełnić stosowny druk. W ciągu kilku dni spodziewać się można listu z powitaniem w kasie chorych. W dalszym ciągu napłynie korespondencja z tajemniczymi numerami identyfikacyjnymi, jednak żaden z nich nie będzie właściwym numerem ubezpieczenia. Mało tego, pocztą tradycyjną przyjdzie nawet list weryfikujący internetową rejestrację w systemie oraz (w osobnej kopercie) prośba o dostarczenie zdjęcia paszportowego. Upragniona legitymacja, na której widnieć będzie z dawna wyczekiwany numer, przy dobrych wiatrach wyląduje w skrzynce po miesiącu. Do tego czasu stos korespondencji urośnie do prawdziwie imponujących rozmiarów.

Zabawne, jak nigdy przedtem nie było we mnie tak pełnego zrozumienia dla obiegowego określenia "poczta ślimacza".

niedziela, 10 maja 2015

Trzeba uciąć sprawie łeb

Pogoda  nieśmiertelny banał, od którego żadną miarą uciec się nie da. Otwierasz okno, a ona już tam jest. Jeszcze nie tak dawno sądziłem, że o nieprzewidywalnej kolońskiej aurze napisać można doktorat. Błąd. Cała wiedza na ten temat zawiera się w jednym zdaniu: W Kolonii pogoda jest każda. Obiecujący poranek gładko przeradza się w wietrzne, przeplatane ulewami południe. Słońce nieoczekiwanie ogrzewa szyby gdzieś między zupą a drugim daniem tylko po to, by nagle wybuchnąć wspomnianym przeze mnie niedawno parnym popołudniem zwieńczonym kolejnymi ciemnymi chmurami. To z nich ciężkimi strugami popłynie rzęsisty deszcz tuż przed zmrokiem. I tak niemal dzień po dniu. Nie ma się więc nad czym rozwodzić. Lepiej zachować siły na kolejną gwałtowną zmianę. Biada meteopatom.



czwartek, 7 maja 2015

Weź-mnie-do-kina.de

Internetowy przewodnik po mapie kulturalnej miasta jednym tchem wymienia kolońskie teatry, operę i filharmonię. Spójrzmy jednak prawdzie w oczy  teatralne progi są tu cokolwiek za wysokie dla nieobytego z językiem Goethe'go imigranta. Z operą już trochę lepiej, bo w dziewięciu przypadkach na dziesięć i tak po włosku, a do tego o miłości. Pomyślimy. Filharmonia wypada chyba najbardziej kusząco. Stanowczo muszę zaklepać sobie wolny wieczór w czwartek za dwa miesiące, kiedy to odbędzie się najbliższy koncert, na jaki można jeszcze zdobyć bilety w racjonalnej odległości od sceny. Za to dziś w programie wieczór filmowy.

Przy Ebertplatz, mniej więcej w połowie drogi między dworcem głównym a ogrodem zoologicznym, znajduje się jedyne w mieście kino oferujące filmy w oryginalnej wersji językowej. Ani trochę nie przeszkadza im to jednak umieszczać w repertuarze niemieckie odpowiedniki tytułów. Dzięki temu z całą stanowczością mogę polecić amerykański dramat "Mein Leben ohne Gestern" czy przestrzec przed banalnością "Das Glück an meiner Seite" z Hillary Swank w roli głównej. Na tym moja hardość się kończy. Kupując bilety na "Das Versprechen eines Lebens" połamałem sobie język.

Dodam jeszcze tylko, że jestem w trakcie opracowywania uniwersalnego systemu wydostawania się ze stacji metra tak, aby wyjść z podziemi jak najbliżej kina. Jak dotąd o sukcesie można mówić co najwyżej z umiarkowanym optymizmem. Na szczęście nieopodal mieści się knajpka, w której nawet późnym wieczorem załapać się można na pierwszorzędnego bratwursta, więc czasem miło jest zabłądzić.