środa, 27 maja 2015

Cisza jak ta

Kopenhagę można by z powodzeniem nazywać Gdańskiem 2.0. Charakterystyczna atmosfera portowego miasta, architektura niesamowicie zbliżona do tej tak dobrze znanej ze stolicy Pomorza i nawet ten sam powiew wiatru znad Bałtyku sprawiają, że tego typu skojarzenia nasuwają się same. Tyle tylko, że tutaj wszystko jakby większe, bardziej zadbane i silniej przykuwające wzrok.

Nie od razu daje się spostrzec, że Kopenhaga zalicza się do wąskiego dziś grona europejskich metropolii, które nie krzyczą, nie warczą i nie dudnią. Powody tej przyjemnej, nastrojowej wręcz ciszy są co najmniej dwa.

Powód 1: Rowerowy szał

Oparte o ścianę, rzucone na schody, piętrzące się na zmyślnych wielopoziomowych konstrukcjach, a przede wszystkim w ciągłym ruchu jako najdogodniejszy środek transportu  rowery są tu po prostu wszędzie. Warkot samochodów zepchnięty został gdzieś daleko poza granice starego miasta. Aż się chce włóczyć bez końca. Uważać tylko trzeba, by przez roztargnienie nie złamać koronnej zasady  na ścieżki dla rowerzystów żaden pieszy nie ma wstępu. Jak trafnie wykrzyczał to jeden z miejscowych, strofując niesfornych turystów: It's dangerous  tu zamyślił się chwilę  like swimming in South Africa!

Powód 2: Milkliwość z natury

Chyba nie jest prawdą, że od pierwszego wejrzenia zniechęcili się do mnie kelner, współpasażerowie w pociągu, kasjerka i recepcjoniści w hotelu. Ci ludzie po prostu nie strzępią języka na marne. A skoro nie gadają, to również nie narzekają. A skoro nie narzekają, to chyba im tu dobrze. Mnie w każdym razie na pewno.

Jedno jest pewne, napotkanym przeze mnie Duńczykom (przynajmniej tym bardziej gadatliwym) nie brakowało autoironii. Już na starcie usłyszałem, że Kopenhaga cieszy się słoneczną pogodą tylko przez kilka tygodni w roku, ale obecnie nie przypada żaden z nich. Jeśli zaś wybieram się zobaczyć słynną syrenkę, to zapewniają mnie, że nie warto. Jest ona bowiem umiejscowiona na tyle daleko od pozostałych atrakcji turystycznych, że dotarcie tam wiąże się z pewnym wysiłkiem, który niechybnie zaowocuje rozczarowaniem. Na koniec stwierdzili, że i tak pewnie tam pójdę, zrobię zdjęcie, a gdy wrócę, będę opowiadał znajomym, żeby tam nie szli. 

Prorocza wizja sprawdziła się jedynie w części, bowiem do rozczarowania syrenką ostatecznie nie doszło. Może to taka strategia miejscowych  nakreślić w głowie ponury obraz tylko po to, by zastana rzeczywistość mogła jawić się w bardziej optymistycznych barwach? O rozczarowaniu może co najwyżej mówić sama zainteresowana. Jak odnotowuje wikipedia, pomnik Małej Syrenki został już pozbawiony kolejno głowy, ręki, a raz nawet całego ciała na skutek działania dynamitu. Co bardziej łaskawi ograniczyli się do oblania posągu czerwoną farbą, a innym razem nałożenia nań krowiego łba.

Być może to jest kraj milczków, ale na pewno z wyobraźnią.










Na koniec kilka słów wyjaśnienia. Określając Kopenhagę mianem Gdańska 2.0, daleki jestem od postrzegania Gdańska jako Kopenhagi 0.5. Co to, to nie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz