poniedziałek, 25 maja 2015

"Buon appetito!" po niemiecku.

Dwa miesiące zajęło mi zlokalizowanie godnej uwagi knajpki serwującej lokalne specjały. Wbrew pozorom znalezienie w dużym niemieckim mieście lokalu mogącego pochwalić się w swym menu takimi pozycjami jak Schnitzel Wiener Art czy Kartoffelsalat to nie lada wyczyn. Bynajmniej nie dlatego, że ulice zdominowały wszelkiej maści kebaby, frytki i falafele. Tych, owszem, nie brakuje. Na pierwszy plan wysuwa się jednak Italienische Küche. Pizza, pasta i tiramisu powtarzane są jak mantra. Zdarza się wprawdzie, że włoskie trattorie prowadzą tu emigranci z krajów, które ze słoneczną Italią nawet nie graniczą, ale ostatecznie kucharzowi w paszport zaglądać nie przystoi.

Zdaję sobie sprawę, że po tej stronie Odry nie jada się wyłącznie golonki z kiszoną kapustą, ale w najśmielszych domniemaniach nie roiłem sobie, że nauczę się tutaj odróżniać Rigatoni od Tortiglioni (nie mylić z Tortelloni ani Tortellini).

Zapytałem niedawno kolegów w pracy o ich ulubione niemieckie przysmaki, zaznaczając wyraźnie, że kuchnia włoska się do tej kategorii nie zalicza. Jako wzorcowy obiad dość zgodnie wymienili amerykański stek ze szparagami zakrapiany kornem (lokalny trunek wysokoprocentowy).

Wczoraj z kolei mijałem restaurację serwującą pierogi, za którymi tak bardzo obiecywałem sobie tęsknić. Ech...
„Wszystko, wszystko wypite! zjedzone! – Cóż dalej?”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz