czwartek, 29 października 2015

Guten Tag, Herr Schmidt!


Niemcy uchodzą za naród grzeczny i ułożony, z czym trudno się nie zgodzić. W Sieci nie brakuje stron opisujących pewne podstawowe zasady savoir vivre, na których przestrzeganie kładzie się w tym kraju największy nacisk. Internetowe poradniki zgodnie uczulają swych czytelników na następujące kwestie:

piątek, 23 października 2015

Niemiecki pojedynek gigantów

Kto pamięta jeszcze czasy darmowego Last.fm w Polsce? Minęło już sześć lat odkąd na stronie serwisu pojawił się złowieszczy komunikat głoszący wszem wobec, że odtąd prawo do nieodpłatnego odbioru ograniczone zostało wyłącznie do obszaru USA, Wielkiej Brytanii i Niemiec. I cóż, że opłata abonamentowa to symboliczne 3 euro miesięcznie? Złość, że inni mają coś za darmo, a my nie, wzburzyła niejednemu krew w żyłach.

Zanim zaczniesz w myślach wieszać psy na rodzimym ZAiKS-ie, zwróć uwagę, że tylko trzy kraje dostąpiły przywileju zachowania darmowego dostępu. Na dodatek, choć może marna to pociecha, mniej więcej w tym samym czasie we wszystkich tych państwach o poszanowanie praw autorskich upomniano samego giganta – należący do Google'a portal YouTube. O ile Amerykanie i Brytyjczycy rozwiązali sprawę polubownie, doskonale rozumiejąc, że Internet stanowi medium, którego wkład w promocję legalnej kultury jest nie do przecenienia, o tyle w Niemczech kwestia publikacji utworów muzycznych chronionych prawami autorskimi na YouTube-ie po dziś dzień nie została uregulowana.

Kontrakt zawarty między firmą Google a organizacją GEMA (Gesellschaft für musikalische Aufführungs- und mechanische Vervielfältigungsrechte, czyli niemiecki odpowiednik ZAiKS-u) wygasł w marcu 2009 roku. Do przedłużenia umowy jednak nie doszło z braku porozumienia w kwestii wysokości tantiem. GEMA miała ponoć zażądać kwoty równej 0,01 euro + prowizja dla wykonawcy za każde odtworzenie utworu należącego do autora zrzeszonego w organizacji. Google podał zaś, że domagano się od nich łącznie aż dwunastu euro centów za odtworzenie, co z ich perspektywy jest nie do zaakceptowania.

W tym samym roku GEMA skierowała sprawę do sądu w Hamburgu, wskazując dwanaście utworów udostępnianych na portalu YouTube bez zgody posiadaczy praw autorskich. Sąd – wobec ewidentnego naruszenia obowiązujących przepisów – opowiedział się po stronie organizacji. Zawyrokował ponadto, że Google ponosi odpowiedzialność za treści publikowane przez użytkowników YouTube-a. Dotychczas bowiem obowiązkiem wskazywania do usunięcia poszczególnych materiałów wideo naruszających prawa autorskie właściciel portalu obarczał samych posiadaczy tychże praw. Firma została zarazem zobowiązana do wprowadzenia automatycznego filtrowania nielegalnych materiałów na podstawie tytułów, pod jakimi są one udostępniane. W następstwie tej decyzji oraz wobec utrzymującego się braku porozumienia między stronami niemieccy internauci stracili dostęp do przeważającej części najpopularniejszych utworów muzycznych. Wedle badań wykonanych na zlecenie firmy MyVideo, w Niemczech niedostępnych jest obecnie ponad 60% klipów wideo spośród listy tysiąca najchętniej oglądanych przez użytkowników YouTube-a na całym świecie.

Trzy lata później, w wywiadzie opublikowanym na łamach Die Welt, Edgar Berger, szef Sony Music, otwarcie potępił praktyki stosowane przez GEMA. Jak stwierdził, blokowanie w Niemczech większości najpopularniejszych materiałów muzycznych przynosi milionowe szkody nie tylko producentom nagrań, ale również samym artystom, których interesy GEMA reprezentuje. Organizacja pozostała jednak nieugięta.

Niedawne orzeczenie sądu w Monachium nieznacznie przechyliło szalę zwycięstwa na stronę Google'a. Pod koniec czerwca bieżącego roku uwolnił on właściciela serwisu YouTube od bezpośredniej odpowiedzialności za treści nadsyłane przez jego użytkowników, określając tenże portal mianem internetowej platformy technicznej, za pomocą której publikowane są materiały wideo. Odwołanie od wyroku sądu wydaje się jednak być wyłącznie kwestią czasu.

W chwili obecnej wszystko wskazuje na to, że proces ciągnący się nieprzerwanie od 2009 roku daleki jest od ostatecznego werdyktu. Osiemdziesięciu milionom mieszkańców Niemiec pozostaje więc jedynie oswoić się z poniższym komunikatem:


Źródła:

piątek, 16 października 2015

Sieben fuhren nach Düsseldorf und einer fuhr nach Köln

Zamierzałem rozpocząć ten tekst stwierdzeniem, że Kolonia z Düsseldorfem żyją jak Bydgoszcz z Toruniem. Ostatni żenujący spór o metropolię na Kujawach i Pomorzu uświadomił mi jednak, że oba te duety w istocie mają ze sobą niewiele wspólnego.

Bój, jaki toczy się od pokoleń między wspomnianą parą niemieckich miast, jest dziś równie zażarty co żartobliwy. Zasadniczą kością niezgody jest bowiem... piwo. Ten złocisty trunek warzy się tu w bardzo wielu małych browarach, których zasięg – siłą rzeczy  jest wyłącznie lokalny. Przywiązanie do regionu zwykło się więc manifestować sączeniem miejscowego piwa. Tradycja ta jest już tak głęboko zakorzeniona, że nawet w przewodnikach turystycznych znaleźć można wzmiankę o tym, że będąc w Kolonii zamawiać należy wyłącznie Kölsch, zaś w Düsseldorfie  Alt. Próby odstępstwa od tej reguły mogą zostać odebrane jako głęboki nietakt. Co ciekawe, zarówno kolońskie jak i düsseldorfskie puby miewają w ofercie oba gatunki piwa, lecz jest to wyłącznie forma swoistej kurtuazji, z której korzystać najzwyczajniej nie wypada.

Bardzo często zdarza się, że wzajemną rywalizację sąsiadujących ze sobą dużych miast podsycają kibice piłkarscy. W tym przypadku sytuacja jest dość specyficzna, bowiem Fortuna Düsseldorf w sezonie 2014/15 musiała pozostać w drugiej bundeslidze, podczas gdy 1. FC Köln zdołał na powrót awansować do pierwszej, przez co oba zespoły nie miały ostatnio okazji do bezpośredniej konfrontacji. Jest jednak wysoce prawdopodobne, że najdalej za parę lat drużyny te ponownie staną naprzeciwko siebie.

Zupełnym zaskoczeniem dla wielu może być fakt, że w regionie Nadrenii Północnej - Westfalii ogromną wagę przywiązuje się do tradycji karnawałowej. Sklepy oferujące najprzeróżniejsze stroje balowe spotkać można nawet w małych miasteczkach, z których każde ma swoją reprezentację w dorocznym pochodzie ostatkowym. Nietrudno się domyślić, że dostarcza to jeszcze jednej okazji do wzajemnej rywalizacji. Na tym polu jednakże nieodmiennie prym wiedzie uliczna zabawa karnawałowa w wydaniu kolońskim, określana mianem najbardziej spektakularnej imprezy tego typu w całej Europie.

Gdy wybrzmią już ostatnie dźwięki muzyki i dobiegną końca karnawałowe hulanki, tłumy turystów opuszczą Kolonię. Wielu z nich uda się do leżącego nieopodal Düsseldorfu – miasta, którego dynamiczne tempo rozwoju budzi niekłamany podziw. Przez całe wieki było ono zaledwie niewielką osadą położoną w miejscu, gdzie malutka rzeka Düssel wpada do Renu. W początkach dziewiętnastego stulecia zdołało jednak w bardzo szybkim tempie zwiększyć liczbę mieszkańców ponad dwudziestokrotnie. Prawdziwym przełomem w historii Düsseldorfu było natomiast nadanie mu w roku 1946 miana stolicy nowo powstałego landu, czym ostatecznie przesądzono o odebraniu przez niego palmy pierwszeństwa zmagającej się wówczas z licznymi zniszczeniami wojennymi Kolonii. Dzisiejszy Düsseldorf to rzecz jasna nie tylko znacznie lepiej zachowana starówka, ale również nowoczesna architektura, dynamicznie rozwijający się biznes, modowe haute couture czy choćby znacznie większy port lotniczy. 

Skoro o wielkości już mowa, wspomnieć trzeba, że mieszkańcy Kolonii – będącej czwartym pod względem liczby mieszkańców miastem w Niemczech – chętnie podkreślają, iż plasuje się ona w tym rankingu aż o trzy oczka wyżej od konkurenta. Nie sposób też przemilczeć fakt, że historia miasta sięga czasów Imperium Rzymskiego, o czym przekonać się można, odwiedzając liczne tutejsze muzea ze słynnym Römisch-Germanisches Museum na czele.

Listę przechwałek i pomniejszych zasług po każdej ze stron ciągnąć można by długo. Na całe szczęście na szczeblu politycznym i administracyjnym nikt już od dawna nie traktuje ich serio. Poza tym każdy rozsądnie myślący mieszkaniec regionu zdaje sobie sprawę, że dzięki sprawnie działającej komunikacji dystans około czterdziestu kilometrów dzielący centra obu miast pokonać można w tempie porównywalnym z wyprawą do odległej dzielnicy w niejednej światowej metropolii. Ostatnimi czasy wzajemna rywalizacja nabrała więc przede wszystkim wymiaru humorystycznego.

Przechadzając się kolońskim starym miastem, natrafiłem swego czasu na tablicę umieszczoną nieopodal wejścia do pubu, informującą wszystkich düsseldorfczyków, że w niniejszym lokalu liczyć muszą się z 20-procentową dopłatą naliczaną do wszystkich zamówionych przez nich napojów. Właściciele zapewniają jednocześnie, że nie serwuje się tam żadnych starych piw (niemiecka gra słów: gatunek piwa "Alt" znaczy tyle co "stary"), a jedynie świeży Kölsch.


Innym razem przeczytałem w wagonie metra, że "gotowanie jest dla düsseldorfczyków", natomiast w Kolonii zamawia się jedzenie przez Internet.


Nawet McDonald's reklamował swego czasu pewną nową pozycję w menu, zachęcając do spróbowania jej zanim zrobi to ktoś z Düsseldorfu. Rzecz jasna, w Düsseldorfie identycznie przestrzegano przed mieszkańcami Kolonii.

Wróćmy na moment na grunt polski: Gdy przed laty opuszczałem region kujawsko-pomorski, odbywał się akurat bydgosko-toruński pojedynek kabaretów, a grupa ochotników mierzyła, ile umownych rzutów beretem trzeba wykonać, by pokonać odległość między tymi miastami. Choć humory dopisywały po obu stronach, nie wystarczyło dobrej woli i zdrowego rozsądku, by włodarze odwiecznie skłóconych grodów nad Wisłą zakopali topór wojenny. Szkoda. Przykład niemiecki pokazuje, że lokalne animozje wbrew pozorom da się pokonać.

Na koniec wyjaśnię jeszcze tylko, że tytuł niniejszego wpisu zaczerpnięty został z tekstu piosenki zespołu Die Toten Hosen pod tytułem "Zehn kleine Jägermeister". O tym, jak zakończyła się wyprawa nieszczęśnika, który  odłączywszy się od kolegów  dotarł do Kolonii, przekonać się można, oglądając teledysk do utworu.

Źródła:

niedziela, 11 października 2015

Syltness Center

Klin, młotek, kaczy dziób, a może tor Formuły 1? Ponad siedem godzin jazdy szybkim pociągiem z Kolonii do Westerland to dostatecznie wiele czasu, by dokładnie przestudiować całą linię brzegową Syltu, a następnie popuścić wodze fantazji, przyrównując ją do coraz to bardziej absurdalnych kształtów. Na pocieszenie dodam, że tuż przed dotarciem do stacji docelowej pasażerowie zaznać mogą kilkuminutowej przyjemności podziwiania Morza Północnego w oknach po obu stronach pociągu jednocześnie podczas pokonywania wąskiego nasypu łączącego wyspę ze stałym lądem. Przyznać muszę, że widok ten z powodzeniem rekompensuje wszelkie niewygody.

Westerland, w którym przejażdżka dobiega końca, to niewielkie miasteczko położone w centralnej części wyspy i ciągnące się wzdłuż jej najdłuższego (liczącego czterdzieści kilometrów), zachodniego wybrzeża. Tam właśnie mieści się główna baza hotelowo-rozrywkowa i tam też można zaopatrzyć się w charakterystyczne gadżety w kształcie ryb, krów i innych zwierząt, układające się w napis S-Y-L-T, które nierzadko spotkać można na karoseriach i we wnętrzach aut poruszających się po niemieckich drogach. Nic w tym dziwnego, w końcu podróż na wyspę słynącą z najpiękniejszych plaż w całym kraju to swoista odrobina luksusu, do której miło potem wracać myślami.

Mimo wczesnojesiennej pory, próżno szukać na niebie ciemnych chmur, do których przyzwyczaiła mnie już Nadrenia. Deptaki wciąż jeszcze pełne są turystów, a na plaży nie od razu wypatrzeć można wolne miejsce w którymkolwiek z gęsto rozstawionych charakterystycznych białych koszy, stanowiących nieodłączny element krajobrazu. Jak okiem sięgnąć, nieskazitelnie czysty piasek i bogato porośnięte roślinnością wydmy. Żadnych parawanów, szemranych smażalni ryb, hałaśliwych przybytków z automatami do gier i rewii mody z Bożej łaski. Są za to lśniące wystawy popularnych marek, galeryjki mniej lub bardziej artystyczne oraz cieszące się niegasnącą popularnością restauracje serwujące krewetki z grilla. Wszystko to dumnie opieczętowane logiem z konturem wyspy, za pomocą którego usiłuje się podnieść prestiż wszelkich dóbr zbywalnych  od herbaty przez rieslinga po chipsy, a nawet skarpetki. Każde z nich jakoby sporządzone wedle sekretnych, pradawnych procedur i wyłącznie z lokalnych składników.

Cały ten kolorowy kram w jednej chwili przyćmiewa Schweinswal, który właśnie wynurzył się z morza. Szwajnco?!... No, Schweinswal. Ooo, znowu się pojawił, tym razem nieco dalej, ale zaraz dał nura z powrotem. Wyglądał zupełnie jak delfin. Pochwaliłbym się komu, że widziałem delfina, ale jeszcze się okaże, że tutaj nie bywają i zbłaźnię się tylko. Z kolei jak powiem, że Schweinswal, to mnie na pewno wyśmieją... Internet podpowiada, że to morświn po naszemu! No, to też ładnie.


















niedziela, 4 października 2015

Przekleństwo powtarzalności

Pokonujemy dobrze znane trasy, chodząc każdorazowo tymi samymi ulicami. Pochłaniamy nieśmiertelne schabowe z kapustą w starym, poczciwym barze na rogu. Zaliczamy obowiązkowy lipcowy urlop nad Bałtykiem z dobrze znanymi kaprysami pogody, żałując, że tym razem nie udało się zarezerwować tego samego pokoju hotelowego co ostatnio, i przedostatnio, i przedprzedostatnio. 

Skąd właściwie bierze się ta nieznośna potrzeba ciągłego wracania do tych samych miejsc, by odgrywać tam wciąż te same rytuały? Dlaczego czasem tak uparcie pragniemy człapać kilka kilometrów z pustym żołądkiem, byle tylko dotrzeć do konkretnego lokalu na skraju miasta, choć nie różni się on praktycznie niczym od dziesiątek knajp w okolicy poza tym jednym szczegółem, że już kiedyś tam byliśmy? Dlaczego tak bardzo denerwuje nas, gdy z ustalonego rytmu ciągłych powtórzeń wybije nas nieoczekiwany remont, przerwa urlopowa czy inne zrządzenie losu?

Gdy spoglądam na mapę Europy, podświadomie zwracam uwagę na miejsca, które już odwiedziłem i natychmiast nabieram ochoty, by znów tam pojechać. Paradoksalnie jednak, każde z tych miejsc dołączyło do listy "must come back" wyłącznie dzięki temu, że któregoś dnia zdołałem się przełamać i wytyczyć sobie nowy, nieznany dotąd cel. Kiedyś przyśnił mi się nawet szalony plan, by odwiedzić wszystkie europejskie miasta tylko po to, by przy kolejnej wizycie w każdym z nich mieć to błogie uczucie powrotu. Ależ to byłoby śmiertelnie nudne...

Dziś wszakże na oryginalność się nie zanosi: Nogi jak zwykle prowadzą mnie same z punktu A do punktu B, gdy wtem z mechanicznego pędu wyrywa mnie nieznajoma twarz kierowcy pytającego, jak dotrzeć do ulicy takiej a takiej. Zdezorientowany sięgam po telefon, bo cóż innego mi zostaje? Wstukuję cierpliwie żądaną lokalizację do wszechwiedzącej aplikacji i po raz kolejny doznaję olśnienia, że to przecież trzecia w prawo, druga w lewo, a potem długo prosto. 

Który to już raz snuję się ulicami Wrocławia tymi samymi ścieżkami? A gdybym tak i ja skorzystał ze wskazówek Google Maps? Wytyczam więc tym razem trasę dla siebie. Wyskakują mi kolejno: Legnicka, Plac Legionów, Grabiszyńska... Nudy. Sam bym na to wpadł... Ale zaraz!... Po wybraniu wariantu dotarcia piechotą pojawia się jeszcze jedna, alternatywna trasa. Wiedzie na skróty przez niewielki park, o którego istnieniu nie miałem pojęcia; przez osiedlowe alejki, a nawet podwórza. A co mi tam?! Stawiam na alternatywę. 

Podążam posłusznie za wskazówkami i z każdym krokiem coraz bardziej rozdziawiam gębę, odkrywając co rusz zupełnie nowy świat.