niedziela, 11 października 2015

Syltness Center

Klin, młotek, kaczy dziób, a może tor Formuły 1? Ponad siedem godzin jazdy szybkim pociągiem z Kolonii do Westerland to dostatecznie wiele czasu, by dokładnie przestudiować całą linię brzegową Syltu, a następnie popuścić wodze fantazji, przyrównując ją do coraz to bardziej absurdalnych kształtów. Na pocieszenie dodam, że tuż przed dotarciem do stacji docelowej pasażerowie zaznać mogą kilkuminutowej przyjemności podziwiania Morza Północnego w oknach po obu stronach pociągu jednocześnie podczas pokonywania wąskiego nasypu łączącego wyspę ze stałym lądem. Przyznać muszę, że widok ten z powodzeniem rekompensuje wszelkie niewygody.

Westerland, w którym przejażdżka dobiega końca, to niewielkie miasteczko położone w centralnej części wyspy i ciągnące się wzdłuż jej najdłuższego (liczącego czterdzieści kilometrów), zachodniego wybrzeża. Tam właśnie mieści się główna baza hotelowo-rozrywkowa i tam też można zaopatrzyć się w charakterystyczne gadżety w kształcie ryb, krów i innych zwierząt, układające się w napis S-Y-L-T, które nierzadko spotkać można na karoseriach i we wnętrzach aut poruszających się po niemieckich drogach. Nic w tym dziwnego, w końcu podróż na wyspę słynącą z najpiękniejszych plaż w całym kraju to swoista odrobina luksusu, do której miło potem wracać myślami.

Mimo wczesnojesiennej pory, próżno szukać na niebie ciemnych chmur, do których przyzwyczaiła mnie już Nadrenia. Deptaki wciąż jeszcze pełne są turystów, a na plaży nie od razu wypatrzeć można wolne miejsce w którymkolwiek z gęsto rozstawionych charakterystycznych białych koszy, stanowiących nieodłączny element krajobrazu. Jak okiem sięgnąć, nieskazitelnie czysty piasek i bogato porośnięte roślinnością wydmy. Żadnych parawanów, szemranych smażalni ryb, hałaśliwych przybytków z automatami do gier i rewii mody z Bożej łaski. Są za to lśniące wystawy popularnych marek, galeryjki mniej lub bardziej artystyczne oraz cieszące się niegasnącą popularnością restauracje serwujące krewetki z grilla. Wszystko to dumnie opieczętowane logiem z konturem wyspy, za pomocą którego usiłuje się podnieść prestiż wszelkich dóbr zbywalnych  od herbaty przez rieslinga po chipsy, a nawet skarpetki. Każde z nich jakoby sporządzone wedle sekretnych, pradawnych procedur i wyłącznie z lokalnych składników.

Cały ten kolorowy kram w jednej chwili przyćmiewa Schweinswal, który właśnie wynurzył się z morza. Szwajnco?!... No, Schweinswal. Ooo, znowu się pojawił, tym razem nieco dalej, ale zaraz dał nura z powrotem. Wyglądał zupełnie jak delfin. Pochwaliłbym się komu, że widziałem delfina, ale jeszcze się okaże, że tutaj nie bywają i zbłaźnię się tylko. Z kolei jak powiem, że Schweinswal, to mnie na pewno wyśmieją... Internet podpowiada, że to morświn po naszemu! No, to też ładnie.


















4 komentarze:

  1. Ach, uwielbiam takie nadmorskie miejsca! :)
    Plaża&plaża&morze to jedyne czego mi teraz potrzeba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mogę się tylko z Tobą zgodzić. Dawno już tak bardzo nie marzyło mi się, żeby weekend trwał choć trochę dłużej. A może Ty wyskoczysz nad morze w następny? :-)

      Usuń
  2. Oh, musi być wspaniale pędzić pociągiem i widzieć morze po obu stronach :)
    Urocze miejsce (i jeszcze psiak na jednym ze zdjęć!). Zasiadłabym w takim koszu, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie, z podkulonymi kolanami, z kartkami książki targanymi na wietrze. I tylko słyszeć w tle szumiące fale.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lirycznie się zrobiło po Twoim komentarzu. :)
      Jeśli chodzi o podróż pociągiem, to śpieszę donieść, że podobną przygodę przeżyć można w drodze do Wenecji, choć przeprawa jest nieco krótsza.

      Usuń