poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Lundi matin

Paryż wczesnym rankiem nie jest tym samym tłocznym, gwarnym i pędzącym miastem, jakie znamy. Turyści o tej porze wylegują się jeszcze w hotelowych łóżkach, o których potem napiszą, że były za miękkie, za krótkie, za zielone i kompletnie niewarte swej ceny, zamiast rozkoszować się nadrabianiem zaległości w spaniu. Miejscowi w nienagannie uprasowanych strojach i wypielęgnowanych fryzurach bezrefleksyjnie pędzą już do pracy, przeklinając, że metro spóźnia się trzy minuty, a do tego stacja Stalingrad jest nieczynna do końca tygodnia, więc trzeba jechać do Jaurès, żeby przesiąść się na dwójkę. Aż się wierzyć nie chce, że piekarnia na rogu wciąż jeszcze świeci pustkami. Z zewnątrz widać, jak sprzedawca krząta się za ladą, nie mogąc się zdecydować, czy po raz kolejny poprawić rozmieszczenie bułek z rodzynkami czy też rzucić to wszystko choć na moment w diabły i popatrzeć tępo przez szybę na budzącą się ze snu ulicę.

Niech jeszcze chwilę trwa przyjemny, orzeźwiający chłód zanim słońce wzbije się ponad horyzont, by nagrzać powietrze do prognozowanych na dziś trzydziestu jeden stopni. Zanim zacznie się wędrowanie metrem od dzielnicy do dzielnicy, byle szybciej, dalej i więcej zamiast przejść się okolicznymi ulicami, podziwiając wystawy małych sklepików i warsztatów rzemieślniczych, które w Polsce z pewnością nie zagrzałyby miejsca w tak eksponowanych lokalach. Zanim ambitny plan każe zobaczyć na własne oczy całą kolekcję impresjonistów, bo na pozostałe piętra w Musée d'Orsay i tak zabraknie sił. Zanim padniemy zmęczeni i znów będziemy sobie obiecywać, że odtąd już nigdy więcej zwiedzania na wyścigi, a zamiast tego będziemy leniwe rozkoszować się chwilą. Zanim uświadomimy sobie, że więcej Paryża zarejestrowaliśmy na zdjęciach niż zdołaliśmy zobaczyć na własne oczy.

Apetyt na zmiany jest tak ogromny, tylko od czego zacząć? Czytałem kiedyś, że pierwszy stopień paryskiego wtajemniczenia wymaga, by przestać wreszcie snuć się po Polach Elizejskich...

Następnym razem na pewno się uda.






środa, 26 sierpnia 2015

Kolumba

Gdy mowa o architekturze, często przywoływany jest poniższy cytat z "Imienia Róży" Umberto Eco:

"Albowiem architektura jest tą sztuką, która najśmielej stara się odtworzyć swoim rytmem porządek wszechświata, przez starożytnych nazywanego kosmosem, to jest ozdobionym, jeśli przyrównać go można do wielkiego zwierzęcia opromienionego doskonałością i proporcją wszystkich swoich członków. I niechaj pochwalony będzie Nasz Stwórca, który, jak powiada Augustyn, ustanowił wszystkie rzeczy względem liczby, ciężaru i miary."

Myśl ta wprawdzie razi dziś nieco swą przesadną wzniosłością, jednak co do istoty trudno się z nią nie zgodzić. Kształtowanie przestrzeni, w której się poruszamy, ma ogromny wpływ na jakość naszego funkcjonowania, dlatego solidnie wykonana praca architekta jest nie do przecenienia.

Znane są miasta, gdzie odpowiednie służby czuwają nad każdym najdrobniejszym detalem stanowiącym o zagospodarowaniu przestrzennym osiedli, placów i ulic. Przykładowo, w Paryżu nikt nie może pozwolić sobie na zmianę koloru elewacji wedle własnego widzimisię, ponieważ nigdy nie pozyska na to zgody architekta miejskiego. Z kolei, po przeciwnej stronie kanału La Manche panuje już nieco większe przyzwolenie na pstrokaciznę, choć do kiczowatej samowolki spotykanej w polskich miastach i tak jeszcze Anglikom daleko.

Niemcy raczej nie mogą poszczycić się tak pięknie zachowanymi starówkami jak choćby przywołani wcześniej Francuzi czy Brytyjczycy. Przykładowo, gdy spojrzymy na fotografie ukazujące Kolonię tuż po zakończeniu II Wojny Światowej, zobaczymy niekończące się gruzowisko. Jedynie katedra zdołała jakimś cudem przetrwać alianckie naloty bez większego uszczerbku. W przeważającej części powojenny koloński krajobraz niczym nie różni się od tego, jaki znamy choćby ze zdjęć zrównanej z ziemią Warszawy.

Na gruzach nadreńskiej metropolii przez ostatnie dziesięciolecia wyrastały gmachy piękne i takie sobie. Niektóre z nich doczekały się nawet światowej sławy. W gronie tym w pierwszej kolejności wymienić należy obsypany nagrodami budynek określany krótko jako Kolumba. Mieszczące się tam Diözesanmuseum (muzeum diecezjalne) nazwę swą zawdzięcza romańskiemu kościołowi St. Kolumba, na którego fundamentach zostało wzniesione w 2007 roku. Autor projektu architektonicznego, Peter Zumthor, zaproponował odtworzenie dawnych murów kościoła, używając w tym celu wyłącznie szarej cegły. Jego koncepcja tzw. "żywego muzeum" stawiała sobie za cel zespojenie zniszczonej romańskiej świątyni ze współczesną koncepcją urbanistyczną Kolonii. Dwa lata później Zumthor otrzymał za nią prestiżową nagrodę Pritzkera. Sama Kolumba zaś uhonorowana została między innymi laurami DAM Award i Brick Award (oba w 2008r.), Architecture Award NRW (2011r.) czy Museum of the Year 2013

Tak wielki zachwyt w oczach krytyków potrafi działać na wyobraźnię. Z rozbudzonym do granic apetytem obcowania z dziełem wybitnym udałem się na Kolumbastraße, by na własne oczy ujrzeć tę perłę współczesnej architektury. Mimo sprzyjającej aury, nie musiałem przedzierać się przez tłumy turystów kierujących w górę obiektywy swych aparatów fotograficznych. Przeciwnie, minąłem raptem kilkoro przechodniów i jedną parę siedzącą na ławce – ewidentnie zainteresowaną bardziej sobą nawzajem niż ponadprzeciętnym dziełem znajdującym się kilka kroków przed nimi. Czy należy się dziwić ich obojętności wobec uroków surowego gmachu o nijakim kolorze, przywołującego na myśl raczej odrestaurowany przedwojenny bunkier?




piątek, 21 sierpnia 2015

When I'm Sixty-Four

Zwykle są pogodni i uprzejmi. Potrafią pierwsi powiedzieć "Guten Tag!" przechodniom mijanym na chodniku, nawet tym nieznajomym. Nie wpychają się, by za wszelką cenę wsiąść jako pierwsi do metra. Nie manifestują bezwględnej konieczności zajęcia najbliższego siedzenia. Mało tego, potrafią ustąpić miejsca komuś znacznie młodszemu, jeśli ten objuczony jest bagażami lub zwyczajnie wygląda na zmęczonego. Często się uśmiechają i inicjują rozmowę. Przede wszystkim jednak są po prostu obecni w przestrzeni publicznej.

Niemieccy seniorzy – bo o nich mowa – nie dają się wykluczyć ze społeczeństwa. Chętnie wychodzą z domu: spacerują, przesiadują w kawiarniach i bez niczyjej pomocy dźwigają zakupy. Nawet ci podpierający się balkonikiem wytrwale stawiają krok za krokiem, wciąż do przodu.

Mnóstwo tutejszych emerytów to niezmordowani piechurzy. Trudno więc się dziwić, że nieustannie pojawiają się wciąż nowe ogłoszenia informujące o organizowanych właśnie wycieczkach po okolicy. Co ciekawe, ukoronowaniem wielu z nich jest wspólna konsumpcja szparagów w tej czy innej postaci. Cóż, muszę wtrącić na marginesie, że szparagi serwowane w niemieckich lokalach, są doprawdy pierwszorzędne. Najwyraźniej też wciąż jeszcze nie zdążyły się przejeść miejscowym, dzięki czemu z powodzeniem potrafią udźwignąć rolę swoistego "Grand Finale".

Niektórzy twierdzą, że niemieckich piechurów-emerytów można bezbłędnie rozpoznać z daleka. Zwykle chodzą parami lub w większych grupach. Są odziani w kurtki na każdą pogodę, a na plecach dźwigają obowiązkowe plecaki. Panowie są "podtatusiałej" postury, a panie mają krótko ścięte włosy, na ogół nieufarbowane. Polecam przeprowadzenie obserwacji we własnym zakresie, zwłaszcza w dużych miastach zachodniej Polski, należących do tzw. ziem odzyskanych.

W ten idylliczny obraz wkraść się jednak musi nieuchronność przemijania. Nawet niemiecka służba zdrowia nie jest w stanie zagwarantować wszystkim obywatelom satysfakcjonującej sprawności fizycznej przez całe życie. Może natomiast zaoferować stałą i profesjonalną opiekę w specjalnie do tego celu przystosowanych placówkach. Tutaj polskie i niemieckie podejścia do sprawy różnią się zasadniczo. Dla nas przekazanie rodziców pod opiekę tego typu ośrodka natychmiast przywołuje skojarzenia z pewnego rodzaju porzuceniem, wykluczeniem czy wręcz dosadnie – pozbyciem się. Z kolei w Niemczech – jak usłyszałem – to sami zainteresowani często postrzegają przejście pod opiekę domu spokojnej starości w kategoriach udania się na zasłużony odpoczynek. Ile w tym faktycznych pragnień, a ile poddania się kultowi młodości i zwykłego odsunięcia się w cień, ciężko orzec. Jeśli jednak jest w tym chłodna kalkulacja, to musi być solidnie ugruntowana, bo zadowolenie na starszych twarzach maluje się w obfitości.

W gronie Polaków często powtarzany jest argument, że na ogólną kondycję niemieckich seniorów w pierwszym rzędzie wpływają ich godne pozazdroszczenia przychody. Według danych opublikowanych na stronie Deutsche Rentenversicherung (odpowiednik naszego ZUS-u), średnia wysokość emerytury na dzień 1 lipca 2015 to 1314,45 euro brutto w landach zachodnich i 1217,25 euro brutto w landach wschodnich. Z góry przestrzegam jednak przed przeliczaniem tej kwoty na złotówki. Nie zapominajmy, że Niemcy żyją w Niemczech, a co za tym idzie obowiązuja ich niemieckie ceny towarów i usług. Gdyby chcieć za wszelką cenę przełożyć uposażenie seniorów zza naszej zachodniej granicy na polskie warunki, byłaby to kwota zbliżona do 2500-3000zł brutto. Owszem, to nadal niemało. W mediach wielokrotnie podnoszone były głosy, że tutejszy (skądinąd najstarszy na świecie) system emerytalny to zbyt wielkie obciążenie dla budżetu państwa. Można się więc spodziewać znaczących cięć w niedalekiej przyszłości.

Tak czy owak, uparcie jestem zdania, że nie da się uzależnić wewnętrznej pogody ducha wyłącznie od zasobności portfela. Nie przypominam sobie, by znaczna liczba cyfr na koncie bankowym sama w sobie nauczyła kogokolwiek szacunku i uprzejmości wobec innych. Prędzej mamy tu do czynienia ze zwykłą ludzką wdzięcznością wobec tych, którzy na owe emerytury aktualnie pracują.





Żródła:

wtorek, 18 sierpnia 2015

Gdzie jesteś, niemiecka precyzjo?

Gdy słyszę, że Polacy to złodzieje, w pierwszym odruchu mam ochotę wykrzyczeć, że ten durny stereotyp to głupie uogólnienie oparte na pojedynczych przypadkach, mające niewiele wspólnego z rzeczywistością. Z drugiej strony, Ty i ja dobrze wiemy, jak w Polsce kończą rowery czy aparaty fotograficzne pozostawione przez parę minut bez opieki. 

Nie chce Ci się wierzyć, że wszyscy Rosjanie piją na potęgę? Mnie też nie, ale... Polej no, Alosza! W końcu 40 procent to nie alkohol. 

Nie dziw się więc, że przecieram oczy ze zdumienia, gdy widzę niemiecką niesolidność. Niby rozumiem. Niby wiem, że żaden tam Ordnung, żadne muss sein, że w ogóle jakieś stare dzieje wspominam, demony wskrzeszam i niepotrzebnie dzieci straszę. 

Każdy ma prawo się pomylić. Każdy może źle przepisać z dowodu nazwę Bydgoszcz. Nie ma tu znaczenia, że wszystkie składające się na nią litery należą do alfabetu, którym obaj posługujemy się każdego dnia w naszych ojczystych językach. Masz prawo, szanowny urzędniku, pomylić się w ten sam sposób nawet wielokrotnie. Pani też, konsultantko w banku, może mieć przed sobą na biurku dwa dowody osobiste i nie spostrzec, że raz przepisuje informacje z jednego, a raz z drugiego dokumentu, wprowadzając do systemu hybrydowego klienta będącego kompilacją dwóch różnych osób. Nie ma też nic zdrożnego w tym, że dostaję w urzędzie miejskim wydruk moich danych osobowych do zweryfikowania, który (w naiwności swej) faktycznie weryfikuję, wskazuję rozliczne błędy, po czym widzę gest machnięcia ręką skwitowany stwierdzeniem, że "to i tak tylko dla mnie, więc wystarczy po prostu podpisać"

Czy należy się załamywać, że urzędnik błędnie wprowadził datę zameldowania, przez co któregoś dnia przychodzi wezwanie do zapłaty zaległego abonamentu radiowo-telewizyjnego za ubiegły rok? Przecież wystarczy nazajutrz urwać się wcześniej z pracy, by kwestię tę wyprostować. Należało by się raczej zaniepokoić faktem, że naklejka zabezpieczająca PIN do karty kredytowej po zerwaniu odsłania jedynie puste pole, podczas gdy sekretny numer nadal tkwi gdzieś na tej naklejce, przez co ma szansę pozostać sekretnym po wsze czasy.

Jedni mawiają "Ordnung ist das halbe Leben" (dosł. Porządek jest połową życia). Złośliwi dodają natychmiast "und Unordnung die andere Hälfte" (a nieporządek to drugie pół). 

Coś mi się widzi, że zaszufladkowanie do grupy tych, których życie kreślone jest od linijki musiało Niemców dotkliwie uwierać. Jak niedawno usłyszałem, perfekcjonizm w pracy nie jest obecnie w cenie. Dziś mawia się raczej "Ein gutes Pferd springt nur so hoch, wie es muss" (dosł. Dobry koń skacze tylko tak wysoko jak musi).



piątek, 14 sierpnia 2015

Heute bin ich veggie


Coraz częściej usłyszeć można alarmujące głosy dietetyków informujące o tym, że spożycie mięsa powinno zajmować odległe miejsce na liście priorytetów w naszym codziennym jadłospisie (por. Zasady prawidłowego żywienia wg Instytutu Żywności i Żywienia). Niemcy zdają się jednak kompletnie nie brać sobie tego do serca.

Powszechne jest tu przekonanie, że letnie sobotnie popołudnie to uświęcony wieloletnią tradycją czas wspólnego grillowania i nawet kaprysy pogody nie są w stanie tego zmienić. W zasadzie piątkowe i niedzielne popołudnia postrzegane są dokładnie tak samo. Kilkakrotnie przywoływany już na tym blogu handlowiec, z którym dzielę biurową przestrzeń, będący zarazem moim nieoficjalnym przewodnikiem po niemieckim świecie, ze zgrozą w oczach wyliczał niedawno kolejne weekendy, podczas których ktoś lub coś przeszkodziło mu w zorganizowaniu upragnionego grilla. 

Jeśli pewnego dnia zostaniemy zaproszeni na wspólne plenerowe pichcenie na grillu, warto przygotować się zawczasu i odpowiedzieć sobie na pytanie: Co najczęściej ląduje na rozgrzanym niemieckim ruszcie? Z całą pewnością nie są to tylko kiełbasy. Jak podaje portal "About Food", równie popularne są drobiowe sznycle czy marynowane schaby. Moim osobistym faworytem jest jednak ćevapčići (wym. czewapcziczi)  pikantny mięsny przysmak zapożyczony z kuchni bałkańskiej.

Niemieckie zamiłowanie do mięsa nie mija jednak wraz z dogaszeniem ostatniego kawałka węgla tlącego się na dnie grilla. W każdej niemal piekarni dostać można kanapki z samym tylko kawałkiem smażonego kurczaka albo centrymetrowym plastrem mortadeli. O bratwurstach i currywurstach serwowanych w ulicznych budkach i miniaturowych lokalikach nie muszę nawet wspominać. Niemcy posuwają się nawet o krok dalej, dodając kawałki mięsa do wielu sałatek warzywnych. Natrafiłem całkiem niedawno na kąśliwą acz celną uwagę, że osoby pragnące przejść w tym kraju na dietę wegetariańską, muszą jak najszybciej wykształcić w sobie umiejętność sprawnego wydłubywania mięsa spomiędzy liści sałaty.

Mój żołądek  po uporaniu się z tak obfitującymi w mięso daniami  zazwyczaj domaga się solidnego warzywnego detoksu. Odnoszę jednak wrażenie, że taki obyczaj wywołuje niemałe zdziwienie w kraju, gdzie sałatkę często serwuje się przed głównym daniem, jakby chciano szybko mieć za sobą przykry obowiązek dostarczania sobie witamin, by potem żadne niepotrzebne zielsko nie panoszyło się na talerzu z prawdziwym jedzeniem. 

Kilka tygodni temu, podczas firmowego grilla, koleżanka (która niejednokrotnie widywała mnie już zajadającego się stekami w ramach poprzednich firmowych kolacji) wyraziła zaniepokojenie, że jako wegetarianin będę miał problem ze znalezieniem sobie czegoś do przegryzienia. Wytłumaczyłem jej, że nie jestem wegetarianinem, a jedynie lubię jeść warzywa. Na dźwięk tych słów autentycznie odetchnęła z uglą.




Źródła:

czwartek, 6 sierpnia 2015

Sprechen Sie Kölsch?

Teoretycznie język niemiecki jest jeden. Określa się go dość górnolotnie mianem Hochdeutsch i powszechnie uważa za wspólny dla całego kraju. W praktyce, za swój uważają go przede wszystkim mieszkańcy Hannoveru. Na pozostałych obszarach natomiast panoszą się przeróżne lokalne dialekty. Ich wpływy potrafią być tak silne, że moi (urodzeni na zachodzie Niemiec) koledzy z pracy odpowiedzialni za kontakty z klientami mają często problemy ze zrozumieniem Bawarczyków, a na dźwięk dialektu saksońskiego dostają gęsiej skórki.

Nietrudno zgadnąć, że Północna Nadrenia, którą obecnie zamieszkuję, również może pochwalić się licznymi regionalizmami w warstwie językowej. Co więcej, wtrącanie niektórych słów, a czasem nawet całych wyrażeń w dialekcie kolońskim (zwanym Kölsch, wym. "kylsz") jest tutaj na porządku dziennym. 

Jak się dowiedziałem, Kölsch stopniowo odchodzi jednak do lamusa. W szkołach od lat kładziony jest nacisk, by dzieci posługiwały się raczej standardowym niemieckim. Coraz częściej też utożsamia się dialekt koloński z językiem nizin społecznych. Wyjątkiem od tej reguły jest niewielki zestaw popularnych porzekadeł, których wtrącanie co pewien czas wyniesione zostało do rangi lokalnego patriotyzmu. Wielki w tym udział publikacji Konrada Beikirchera z 2001 roku, pt. "Et kütt wie et kütt – Das Rheinische Grundgesetz“. Autor zestawił w niej jedenaście powiedzonek nieznanego dziś autorstwa w formie tzw. Nadreńskiej Ustawy Zasadniczej (po kolońsku Et rheinisch Jrundjesetz). Poniżej zamieszczam treść jej postanowień wraz z objaśnieniami autora dotyczącymi kontekstu ich użycia.

Artikel 1: Et es wie et es. (Jest jak jest.)
Fakty pozostają faktami, nie ma potrzeby niczego zmieniać.

Artikel 2: Et kütt wie et kütt. (Co będzie, to będzie.)
Nie mamy wpływu na to, co jest nieuniknione.

Artikel 3: Et hätt noch emmer joot jejange. (Tego co dobre wystarczy jeszcze na długo.)
Skoro wczorajszy dzień upłynął po naszej myśli, będzie tak i dziś.
Również w znaczeniu: Dzisiejszy pech nie będzie trwał długo.

Artikel 4: Wat fott es, es fott. (Co minęło, minęło.)
Nie ma sensu rozpamiętywać przeszłych wydarzeń.

Artikel 5: Et bliev nix wie et wor. (Nic nie jest takim, jakim było.)
Należy być otwartym na nadchodzące zmiany.

Artikel 6: Kenne mer nit, bruche mer nit, fott domet. (Nie chcemy w to brnąć, nie musimy w to brnąć.)
Wystrzegajmy się tego, przed czym czujemy wewnętrzny sprzeciw.

Artikel 7: Wat wells de maache? (Co chcesz robić?)
Znajdź swoje przeznaczenie.

Artikel 8: Maach et joot, ävver nit zo off. (Rób to dobrze, ale niezbyt często.)
Jakość jest ważniejsza niż ilość.

Artikel 9: Wat soll dä Kwatsch/Käu? (Co za wierutna bzdura?)
Zakres stosowalności tego pytania nie zna granic.

Artikel 10: Drinks de ejne met? (Napijesz się jeszcze jednego?)
Sposób okazania gościnności.

Artikel 11: Do laachs de disch kapott. (Umrzesz ze śmiechu.)
Poczucia humoru też należy używać z umiarem.


Na koniec mała dygresja: Termin Kölsch ma również inne popularne znaczenie. Używa się go dla wspólnego określenia gatunku piwa warzonego w Kolonii wedle ściśle określonych procedur. W roku 1997 został on nawet uhonorowany przez Unię Europejską tzw. "chronionym oznaczeniem graficznym" wzorowanym na francuskim systemie apelacji.