środa, 27 kwietnia 2016

Polska na szybkich obrotach


Przypuszczam, że nie będziesz się identyfikować z tym, co teraz napiszę. Zresztą chyba nikt normalny nie spędza tak często całych weekendów w pociągu, więc wątpię, czy ktokolwiek mógłby przeczytać te słowa, kiwając głową i mówiąc sobie w duchu – znam to uczucie, zgadzam się, tak właśnie jest. A może się mylę?

Raz na kilka miesięcy zaglądam na parę dni do Polski, co z jednej strony pozwala mi być mniej więcej na bieżąco z tym, co dzieje się w kraju, a z drugiej – ustawia w pozycji kogoś, kto widuje swoich krewnych wyłącznie u cioci na imieninach i za każdym razem łapie się za głowę, patrząc jak szybko dorastają jego siostrzeńcy. Swoją drogą przed laty koszmarnie nudziły mnie te wszystkie banały wypowiadane przy tego typu okazjach. Dziś zresztą nudzą nadal, ale przynajmniej rozumiem, że ktoś, dla kogo pół roku stanowi jedną dziesiątą dotychczasowego życia, faktycznie potrafi dorastać w zatrważającym tempie. Odłóżmy jednak na bok stare, rodzinne clichés i wróćmy na grunt podróżniczy.

Skłamałbym, twierdząc, że obecnie patrzę na nasz kraj oczami turysty, jakkolwiek powrotami do domu tych moich krótkich wypraw do Polski też już bym nie nazwał. Słowo "maraton" jest chyba najbardziej trafne, jeśli wziąć pod uwagę następujący plan wizyty: lądowanie w Warszawie, a potem nocleg w hotelu i pociąg do Wrocławia; nazajutrz poranny transport do Bydgoszczy, z której niemal natychmiast wyjeżdżam do Gdańska, by w poniedziałek wczesnym rankiem odlecieć z powrotem do Niemiec. Brzmi jak dobra zabawa? Być może, choć jednocześnie mam nieodparte wrażenie, że przez cały weekend jestem wszędzie i nigdzie. A jeśli już miałbym być gdzieś, to raczej jest to wagon PKP, z którego podziwiam Polskę przez szybę; Polskę podpatrzoną wśród mijanych osiedli i podsłuchaną w urywkach rozmów, Polskę pachnącą pierogami w warsie, ale też irytującą dźwiękami ze smartfonów współpasażerów. Krótko mówiąc: Polskę przewijaną na szybkich obrotach.

I znów Centralny w Warszawie. A ja jak zwykle nie wiem, jak sprawnie wydostać się z pokrętnych dworcowych korytarzy. Tyle razy już tu błądziłem, tyle razy spoglądałem na plan, stwierdzając, że ten podziemny labirynt wcale nie jest taki straszny, a teraz znowu muszę bawić się w zgadywanki. Skąd mam niby wiedzieć, czy kierować się w stronę Pragi czy Mokotowa? Chcę po prostu wyjść. Czy ten przeklęty plan sytuacyjny nie mógłby być wywieszony gdzieś w zasięgu wzroku?! Jak na razie los mi sprzyja. Wiedziony wyłącznie instynktem, docieram do głównej hali, która wciąż jeszcze pachnie świeżością i pyszni się blaskiem niedawnego remontu. Chciałoby się rzec, Warszawa stoi otworem. Niestety, znów nici ze zwiedzania. Mam co najwyżej godzinę, by mimo późnej pory odnaleźć czynny sklep, w którym uda mi się kupić wszystko to, czego nie zdołałem upakować do bagażu podręcznego, a potem dobrze byłoby jeszcze zlokalizować bankomat. W realizacji tego drugiego zadania częściowo pomaga mi aplikacja mobilna, która uparcie umiejscawia najbliższy oddział banku po przeciwnej stronie Alei Jerozolimskich niż jest faktycznie. Ruch uliczny o tej porze stopniowo już zamiera, a przejścia dla pieszych nigdzie nie widzę. Przez moment chodzi mi po głowie, by przekroczyć jezdnię w poprzek, ale zapala mi się czerwona lampka przypominająca, że w Polsce w takich sytuacjach lubią nieoczekiwanie wyłaniać się z ukrycia stróże porządku skłonni przykładnie ukarać mój występek. Zważywszy, że stawiam sobie obecnie za cel raczej pozyskać gotówkę aniżeli się jej pozbyć, decyduję się skierować swe kroki na powrót w stronę nieszczęsnych dworcowych podziemi. Po drodze omiatam jeszcze wzrokiem stołeczne wieżowce, obiecując sobie, że następnym razem na pewno, ale to na pewno spędzę w tym mieście choć trochę więcej czasu.

Poranny Intercity do Wrocławia pachnie Zachodem. Rozwijana przez niego prędkość nie jest wprawdzie zawrotna, ale trzy godziny i czterdzieści dwie minuty na tym dystansie to i tak imponujący czas jak na PKP, nieprawdaż? Nowiutki pociąg niemal bezszelestnie sunie po szynach, więc bez trudu da się usłyszeć rozmowy współpasażerów. Tuż za mną siedzą dwie panie prowadzące absurdalnie przeintelektualizowaną konwersację. Kobiety okazują się być naukowcami z Uniwersytetu Warszawskiego, które chyba trochę dla żartu, a po części pewnie też z niejakiego zmanierowania rozprawiają o najbardziej błahych sprawach, posługując się fachowymi terminami. Skojarzenie ze skeczem Kabaretu Jurki o rodzinie intelektualistów nasuwa się samo. Najprawdopodobniej połączenie będzie wkrótce zerwane, zatem na wstępie ustalmy protokół komunikacyjny – rozpoczyna rozmowę telefoniczną jedna z uczonych siedzących za moimi plecami.

Wrocław przemierzany w biegu to już niemal chleb powszedni. Dopełnienie wszystkich obowiązków służbowych w jedno popołudnie nie należy do łatwych, ale z pomocą życzliwych ludzi wszystko się udaje, więc wieczorem znajduję chwilę wytchnienia w teatrze. W końcu gdzie jak gdzie, ale w Europejskiej Stolicy Kultury grzech się nie odchamić. Tego dnia artyści wystawiają akurat spektakl o młodej dziewczynie, nad którą znęca się psychicznie jej nadopiekuńcza matka. Główna bohaterka ma niewątpliwie talent pianistyczny i cierpliwie go rozwija już od najmłodszych lat. Problem w tym, że trzymana pod kloszem dziewczyna potrafi jedynie doskonalić technikę, za grosz nie mogąc przy tym wydobyć z siebie głębszych emocji, co zresztą przejawia się nie tylko w muzyce, ale i całym jej życiu. Przedstawienie momentami trudne jest w odbiorze, jednak bez wątpienia trafia w samo sedno, a do tego zachwyca pod względem wizualnym. Dodam jeszcze tylko, że spektakl nosi tytuł "Śmierć i dziewczyna" i pech chciał, że do powszechnej świadomości trafił jako "ta sztuka ze sceną porno". Zgrubsza rzecz ujmując, chodzi o jedną scenę, w której para aktorów udaje, że odbywa stosunek seksualny. Z perspektywy przedstawienia istotne jest jednak nie tyle, co owa para robi, lecz jak to robi – mechanicznie i bez emocji, ukazując kolejny aspekt życia bohaterki, w którym nie ma miejsca na sentymenty. Trwa to może z piętnaście sekund. Znacznie dłużej obserwujemy, jak na scenie umiera ojciec dziewczyny. Swoją drogą całkiem sporo widzów nie wytrzymało przedłużającej się agonii mężczyzny i opuściło salę. Szkoda, bo sztukę warto zobaczyć do końca.

Nazajutrz, z samego rana pociąg "Mieszko" zabiera mnie do Bydgoszczy, a potem dalej, na wybrzeże. We Wrocławiu nie odwiedziłem nawet połowy miejsc, do których obiecywałem sobie zajrzeć, lecz czas płynie nieubłaganie. Nim się spostrzegę, jest już niedziela. W Sopocie ciemne chmury zasnuwają niebo, strasząc groźbą sowitej ulewy. Wiatr przewraca zadaszenie stoiska z pamiątkami przy promenadzie, a para spacerowiczów przygląda się, jak metalowa konstrukcja niemal zawala się sprzedawczyni na głowę. Niedługo zacznę podejrzewać, że przyciągam złą aurę. Wieczorem tego samego dnia w Filharmonii Bałtyckiej występuje Anoushka Shankar z zespołem. Aż trudno mi uwierzyć, że muzyka, którą słyszę, sięga w swych korzeniach nawet trzy tysiące lat wstecz. Dziwaczne, momentami dość trudne do zniesienia dźwięki stopniowo przeistaczają się w pełen emocji koncert, przy którym ma się ochotę rozsmakować i rozpłynąć w niebycie. Nie wiem, czy zobaczę jeszcze kiedyś podobny występ. Nie sądzę, abym zdecydował się kupić płytę artystki, bo chyba nie dam rady słuchać tej muzyki na co dzień, jednak cieszę się, że mam okazję zobaczyć i usłyszeć coś tak zupełnie innego.

Pstryk, i znów mamy ranek. Ospałymi ruchami gramolę się w kolejce do odprawy na lotnisku. Większość linii lotniczych życzy swoim pasażerom miłego lotu. Wizzair natomiast przypomina, że wolno mi mieć ze sobą tylko jedną sztukę bagażu podręcznego, bo w przeciwnym razie będę musiał zapłacić karę. W ogóle mam wrażenie, że aż do chwili wylądowania w Niemczech co rusz docierają do moich uszu informacje o cenach poszczególnych usług: Chcesz wnieść na pokład reklamówkę z zakupami ze strefy wolnocłowej? Zapłać X złotych. Chcesz zamienić swoje miejsce na wygodniejsze? Zapłać Y złotych. Skoro już o cenach mowa, za małą butelkę wody niegazowanej kupioną w oczekiwaniu na samolot płacę 6,90zł. Jestem pod wrażeniem, choć do rekordu jeszcze daleko. Może następnym razem?

8 komentarzy:

  1. Męczyłby mnie takie życie. Póki co poza granice kraju się nie ruszam, ale miałam już kilka wyjazdów za sobą i z własnego doświadczenia wiem, że taki maraton to nic dobrego, przynajmniej dla mnie. Lubię podróżować, ale życie na walizkach sprawia, że po powrocie do domu, nie mam ochoty się z niego ruszać na kilka miesięcy.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eeee, no jak się jest zakochaną, to jasna sprawa, że wszędzie jest fajnie. ;) A co do życia na walizkach, to owszem potrafi wykańczać i trzeba się przy nim przestawić na nieco inny tryb funkcjonowania. Z drugiej strony podróżowanie jest jak nałóg. No i jak tu żyć? Dzięki za komentarz, również pozdrawiam! :)

      Usuń
  2. To ja wtrącę swój grosz a'propos wody na lotnisku ;) W Islandii kosztuje ona również 6 złotych, ale dla przeciętnego Islandczyka to jakieś 15% stawki za godzinę pracy, więc pikuś...
    Współczuję tej gonitwo-tułaczki miedzydworcowej, osobiście bardzo tego nie lubię! Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooo, to w zasadzie nie tak źle. W Niemczech mała butelka wody na lotnisku kosztuje zwykle co najmniej 2 euro, a mój rekord, o którym wspominam, to 3,50 euro w Dortmundzie. Fakt, z perspektywy stawki godzinowej to nie jest jakoś strasznie dużo, ale i tak człowiek czuje się naciągany. :)

      Usuń
  3. Ależ zazdroszczę tej "Śmierć i dziewczyna"! Najpierw przyszło mi czekać aż skończę tę osiemnastkę (bo młodszych wpuścić nie chcieli), a teraz ciągle brak biletów... Z racji tego, że pani reżyser ukończyła lo w którym się uczę to polonistki dodatkowo zachęcają nas abyśmy zobaczyli spektakl. Jak nic przyjdzie mi polować na tzw. dostawki...
    Muszę przyznać, że jestem w szoku, że ludzie wychodzili przed zakończeniem, jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło widzieć czegoś takiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba pokłosie faktu, że o spektaklu mówiło się ostatnio zdecydowanie za dużo i niekoniecznie na temat. Na dodatek przedstawienie jest dość długie i epatujące dziwnością. Momentami wydawało mi się, że to wychodzenie niektórych widzów przed końcem też mogło mieć w sobie coś - by tak rzec - teatralnego, wręcz ostentacyjnego. No, ale w końcu od czegóż jest sztuka, jeśli nie od tego, by wzbudzać emocje? No nic, trzymam kciuki, by udało Ci się jak najszybciej zobaczyć spektakl na własne oczy.

      Usuń
  4. Mam znajomego, którego praca polega na lataniu po całym świecie i (jeżeli się nie mylę) wygłaszaniu prezentacji na krajowych lotniskach. Słuchałam tego z iskrami w oczami, dzień w Limie, za chwilę Meksyk, żeby jutro znaleźć się w Nowym Jorku. Brzmi niesamowicie, tylko że on wcale tak bardzo się nie cieszy. Po chwili przychodzi refleksja - co to za jeżdżenie po świecie, jeśli większość czasu spędza się na lotniskach, a na zwiedzenia miasta masz zaledwie kilka godzin? Tak, to już zdecydowanie nie brzmi tak zachęcająco. Przypominam sobie swoje wczesne podróże, kiedy startowałam na międzynarodowych zawodach sportowych. Tak... byłam na Malcie, w stolicy Armenii, ale co z tego, jeśli większośc tego co widziałam to hala sportowa? Wiec, choć może nie całkiem, ale staram się zrozumieć Ciebie i ten ból bycia w wiecznym ruchu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, w takim razie doskonale rozumiesz, o co mi chodzi. A praca Twojego znajomego to już faktycznie niezłe szaleństwo. Bardziej intensywnie podróżuje już chyba tylko personel pokładowy linii lotniczych.

      Usuń