czwartek, 7 kwietnia 2016

Szybko, nim spowszednieje mi Amsterdam


Zatytułowałbym ten tekst "Na haju w Amsterdamie", gdyby nie wywoływało to tak oczywistych skojarzeń. Mimo wszystko uważam jednak, że słowa te idealnie oddają wrażenie zastrzyku pozytywnej energii, jakiego dostarcza spacerowanie ulicami tego miasta, nawet bez wspomagania się jakimikolwiek substancjami, choć te – jak powszechnie wiadomo – są w Holandii do pewnego stopnia dozwolone.

Rozprawmy się z tą ostatnią kwestią od razu, żeby nie zaprzątała nam już głowy. Jadąc wprost z lotniska, można usłyszeć kiepsko kamuflowane szepty i szelmowskie uśmieszki turystów, pokazujących sobie nawzajem mijane po drodze coffeeshops czyli lokale, w których bez skrępowania zażywać można rekreacyjnie marihuanę. Przybytków takich jest w centrum Amsterdamu od zatrzęsienia, a zdobiące je kolorowe neony działają niczym lep na żądnych przygód przyjezdnych. Natychmiast nasuwa się pytanie, dlaczego nazywają się one tak, jakby w swej ofercie miały przede wszystkim kawę. Jeśli wierzyć Russellowi Shorto (autorowi świetnej książki pt. "Amsterdam"), korzeni tego faktu poszukiwać należy w starej niderlandzkiej tradycji znanej jako gedogen (wym. "hedohen") czyli ogólnie przyjętej zasadzie pozwalającej nie respektować pewnych przepisów prawnych w imię szeroko rozumianej tolerancji czy też wewnętrznego poczucia słuszności danej sprawy. Panuje więc ponoć niepisana umowa, że skoro dany lokal twierdzi, że ma w swej ofercie kawę, to policja – że tak to ujmę – wierzy mu na słowo. Sam Shorto jednak, choć stanowi niewyczerpalne źródło informacji na temat wszystkiego co z Amsterdamem związane, miewa czasem tendencje do lekkiego koloryzowania, więc być może należałoby tę kwestię jeszcze nieco dokładniej zbadać.

Dla mnie Amsterdam to jednak przede wszystkim niewiarygodnie urokliwa niska zabudowa, wszechobecne kanały, imponująco czyste chodniki, a nade wszystko – krytyczne masy rowerzystów. To miasto zdaje się być wprost stworzone dla spacerowiczów i cyklistów. Nawet szerokie ulice miewają nierzadko raptem jeden czy dwa pasy dla samochodów, które zresztą widywane są tu i tak dość rzadko, zaś umieszczone przy skrzyżowaniach sygnalizatory świetlne w wielu miejscach przyznają priorytet pieszym. Brak jazgotu silników, o którym wspominałem już kiedyś w tekście o Kopenhadze, i tutaj działa niczym balsam na moje uszy. 

Początkowo usiłowałem przemieszczać się z mapą w dłoniach, ale szybko zarzuciłem ten pomysł. Ulice i ciągnące się wzdłuż nich kanały okazały się być do siebie tak bardzo podobne, że co chwilę traciłem orientację. Poza tym niemal każdy zakątek miasta aż prosił się o uwiecznienie go na zdjęciu, więc o wiele przyjemniej było po prostu błądzić bez celu, podziwiając okolicę i za nic w świecie nie chcąc wracać do hotelu. Jakby tego było mało, w drodze do słynnego placu Dam przepadłem bez reszty w ogromnym, dwupiętrowym antykwariacie, buszując pośród całych stert starych książek ustawionych po sam sufit.

Zdaję sobie sprawę, że amsterdamski haj nie może trwać wiecznie. Czy tego chcę czy nie, nawet to miasto kiedyś pewnie mi się opatrzy i spowszednieje, ale na szczęście jeszcze nie teraz...




















4 komentarze:

  1. Oj, kusi mnie ten Amsterdam już od dłuższego czasu :) A jednak cały czas, nieodmiennie wybieram trochę cieplejsze miejsca.
    Przyznam się, że nazwa 'coffeeshop' zawsze niezmiernie mnie intrygowała. Po tym wpisie już jestem o krok bliżej od rozwiązania zagadki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To może już Cię nie będę dłużej zachęcał, żebyś się nie rozczarowała. ;) Dziś po raz pierwszy odkąd tu jestem wyszło na dłużej słońce. Od razu więcej ludzi wyległo na ulice. Zrobiło się ładniej, ale i tłumniej. Ot, bardziej wielkomiejsko.

      Usuń
  2. Ach ten Amsterdam! Marzy mi się to cudne miejsce i po cichu liczę, że może w tym roku uda mi się jeszcze je zobaczyć. Mam gdzieś tam dodatkowo w głowie kadry z filmu "Gwiazd naszych wina" gdzie Amsterdam ukazany nocą po porostu skradł me serce.
    Wiadomo, że oprócz tulipanów i sera Amsterdam kojarzy się też z mniej pochlebną dzielnicą Czerwonych Latarni i wszem obecnym "luzem kawiarnianym", ciocia kiedyś przywiozła historię, że jej koleżki od samego przebywania w barze były lekko za wesołe, ale czy same opary wystarczą tego na szczęście nie wiem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam do końca jeszcze nie wiem, czy ten słynny holenderski ultraliberalizm mi w pełni odpowiada, ale zdecydowanie jest mi bliższy niż prohibicja. Z jednej strony zaskakuje mnie, że przybytki z dzielnicy czerwonych latarni bezpośrednio okalają tamtejszy kościół, ale z drugiej strony kimże ja jestem, by ich oceniać? "Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem". Co do trawy zaś, to i Ty, i ja dobrze wiemy, że cuchną nią często toalety w wielu polskich pubach, więc chyba już wolę amsterdamskie coffeeshopy. Choć tak całkiem szczerze, to o wiele istotniejsze od legalizacji marihuany czy prostytucji (które gdzieś tam sobie funkcjonują) jest dla mnie to, że w Amsterdamie spotkać można ludzi z całego świata, którzy się wzajemnie szanują.

      Usuń