środa, 8 czerwca 2016

Am I sterdam?


Łatwo jest powiedzieć "Lubię Amsterdam!", bo to nic nas nie kosztuje i nikogo specjalnie nie zdziwi. Miasto to można zresztą lubić na co najmniej kilka sposobów – "od pierwszego zetknięcia" tak jak lubi się szarlotkę lub poobiednie espresso; "od zachłyśnięcia wolnością" jak student pierwszego roku, któremu wreszcie nikt nie mówi, kiedy ma wrócić do domu; "od wybałuszania oczu", podziwiając wystawy sklepowe obfitujące we wszystko co artystyczne, unikatowe, oldschoolowe lub hipsterskie; i tak dalej, i tak dalej... Jeśli więc i Ty lubisz już Amsterdam, to odważ się pójść dalej. Zadaj sobie pytanie: Czy ja tu pasuję?

Niektórzy Holendrzy śmieją się, że dla turystów Amsterdam kończy się tam, gdzie nie da się w miarę szybko dotrzeć piechotą, startując z dworca centralnego. Wystarczy zresztą rzucić okiem na plan miasta, by przyznać im rację. W istocie, najbardziej znane i najchętniej uwieczniane na zdjęciach obiekty niemal idealnie wpasowują się w te ramy. Dla miejscowych z kolei miasto kończy się ponoć tam, gdzie przeciętny mieszkaniec nie jest już w stanie dojechać rowerem. Gdy zaś porozmawiać ze studentami, szybko okazuje się, że z ich perspektywy praktycznie cała Holandia jest w zasięgu ręki. Wszystko to za sprawą darmowych przejazdów koleją, które gwarantuje im państwo. Przeprowadzki do miast uniwersyteckich należą więc do rzadkości, szczególnie że ceny wynajmu mieszkań (zwłaszcza w Amsterdamie) są horendalnie wysokie. Mam zresztą informacje z pierwszej ręki dzięki temu, że dziś rano uciąłem sobie miłą pogawędkę z magistrantem, który mieszka w Rotterdamie, pracuje w Amsterdamie, a studiuje w Delft. Twierdzi zresztą, że funkcjonowanie w takim trybie nikogo tutaj nie zaskakuje. W gruncie rzeczy, dokądkolwiek wybierzesz się z samego rana, i tak zdołasz wrócić do domu na kolację. Ot, zaleta mieszkania w małym kraju.

Nie mam już niestety w zanadrzu żadnej ulgi kolejowej, ani nie dysponuję najlichszym choćby jednośladem, więc znaczniejsze odległości zmuszony jestem pokonywać tramwajem lub metrem. Czuję się z tym trochę jak ostatni naiwniak, bowiem scenariusz wygląda na ogół mniej wiecej tak: Docieram na pusty przystanek. Sterczę tam przez kilka minut, podczas których mijają mnie kawalkady rowerzystów. Czasem dołączy do mnie jedna, maksymalnie dwie osoby, a gdy przyjedzie tramwaj, za każdym razem bez trudu znajduję wewnątrz co najmniej kilka miejsc siedzących do wyboru. Wczoraj podzieliłem się tą obserwacją z miejscowymi. Pocieszyli mnie, że i oni czasem korzystają z komunikacji miejskiej. Założę się, że ostatnim razem zdarzyło im się to, gdy zerwali łańcuch w rowerze albo zaskoczył ich jakiś niebywale ulewny deszcz.

Innym razem wybrałem się do sklepu na małe zakupy. Trzeba Ci wiedzieć, że jestem jednym z tych wytresowanych przez "biedronkowe" kasjerki klientów, którzy chcąc uniknąć nieśmiertelnego "Znajdzie pan może dwanaście grosików... albo chociaż dwa?", zawczasu szykują już garść drobniaków pomocnych w wydaniu reszty. Gdy więc usłyszałem kwotę kończącą się pięcioma centami, podsunąłem sprzedawcy niemal pod nos dwie monety dwucentowe i jedną jednocentową. Pan za kasą okazał się być przedstawicielem (bardzo nielicznej w Holandii) grupy osób, która nie włada perfekcyjnie angielskim... Tak, z tym też trzeba się pogodzić. Bez względu na to, jak dobry jest Twój angielski, Holendrzy najprawdopodobniej i tak mówią lepiej od Ciebie. Pech chciał, że tym razem statystyka mi nie sprzyjała. Kasjer odsunął od siebie moje hojne dary, stanowczo pokiwał głową i wypowiedział jakieś zdanie po holendersku. Nie chce, to nie – pomyślałem. Chowając do portfela resztę, przypomniałem sobie, że nie mam gdzie spakować zakupów. Poprosiłem więc jeszcze o plastikową torbę. Pan zażądał za nią pięć centów. Natychmiast wydobyłem z portfela te same trzy monety co uprzednio i triumfalnie położyłem je na ladę. Gdy po raz kolejny byłem świadkiem, jak sklepikarz odsuwa od siebie podaną należność i jeszcze wyraźniej kręcąc głową, mówi coś w miejscowym języku, wpadłem w osłupienie. Na szczęście przyszła mi z pomocą jakaś dziewczyna, która stała akurat w kolejce tuż za mną i wyjaśniła po angielsku, że w Holandii od pewnego czasu nie są już akceptowane monety o nominałach mniejszych niż pięć centów, więc siłą rzeczy wariant 2 + 2 + 1 nijak nie wchodził w grę. Wróciwszy do hotelu, wyrzuciłem z portfela cały nielegalny bilon z przeznaczeniem, by puścić go w obieg niezwłocznie po przekroczeniu niemieckiej granicy.

Następnego dnia przy kilku kasach w supermarkecie natknąłem się na jeszcze dalej idące restrycje.


Jak się okazuje, większość popularnych w świecie sposobów regulowania płatności jest w Holandii nieszczególnie lubiana. Wyjątek stanowią specjalne PIN-karty przeznaczone do użytku wyłącznie w tym kraju. Znajomy Holender wyjaśnił mi, że banki podchodzą tutaj bardzo sceptycznie do kart kredytowych, które stosunkowo łatwo można ukraść, a następnie zadłużyć się czyimś kosztem gdzieś na drugiej półkuli, więc dla świętego spokoju wolą polegać przede wszystkim na rodzimych rozwiązaniach.

Na koniec kilka słów o jeszcze jednej (tym razem dość łatwej) zagadce, którą udało mi się niedawno rozwikłać. Na przeważającej większości przydomowych skrzynek na listy znaleźć można takie oto naklejki:


Niemal na każdej z nich po lewej stronie znajduje się napis "NEE", który oznacza, że dany lokator nie życzy sobie umieszczania w jego skrzynce materiałów reklamowych. Informacja po prawej natomiast odnosi się do chęci bądź niechęci otrzymywania darmowych gazet.

Jestem przekonany, że opisane wyżej historie to zaledwie wierzchołek góry lodowej, a odpowiedź na postawione w tytule pytanie powstałe przez odwrócenie szyku wyrazów w popularnym sloganie kampanii amsterdamskich fotografów w moim przypadku chyba jeszcze długo nie będzie twierdząca. Jedyna, a zarazem moja ulubiona recepta, to mieć oczy szeroko otwarte i bacznie obserwować miejscowych.













10 komentarzy:

  1. No tak , co kraj to obyczaj. Np. u naszych najbliższych południowych sąsiadów, sprawy urzędowej nie można było załatwić między np. 12.00 a 14.00 (tzw. przerwa obiadowa). Sprawa ulotek reklamowych fajnie rozwiązana, u nas do przesady tego jest. Czy Amsterdam naprawdę taki brudny i zaśmiecony jak widać na jednym ze zdjęć ?
    Pozdrawiam, R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wprost przeciwnie, Amsterdam (jak na tak wielkie miasto) jest bardzo czysty. Służby porządkowe każdego dnia "marnują" mnóstwo wody na mycie chodników. Zdjęcie przedstawia targowisko tuż po opuszczeniu go przez handlarzy, a zarazem tuż przed wkroczeniem ekipy sprzątającej. Co do przerwy obiadowej polegającej na zamknięciu urzędów na 2h, to o ile jestem w stanie zrozumieć sjestę na południu Europy, o tyle w pozostałych krajach jakoś trudno ją racjonalnie wytłumaczyć, nieprawdaż?

      Usuń
  2. Uwielbiam takie wpisy, taką Holandię z prawdziwego zdarzenia, zza kadru i smartfonów turystów. Często tutaj wracasz? :) Myślę, że takie perełki można odkryć dopiero z czasem, raz na jakiś czas porządnie wtapiając się w tłum lokalnych mieszkańców.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że wpis przypadł Ci do gustu. Faktycznie, przy pierwszym kontakcie z miastem zwykle przegapia się niuanse. Tak się składa, że po raz kolejny miałem w Amsterdamie czas dość gęsto wypełniony obowiązkami, więc z konieczności musiałem zapomnieć o turystyce i skupić się na przemieszczaniu z punktu A do punktu B, żeby załatwić C. Jak doskonale wiesz, kiedy opuści się ścisłe centrum jakiegokolwiek miasta i pojedzie tam, gdzie nie roi się już od zabytków, momentalnie trafia się pomiędzy zupełnie innych ludzi. To w pewnym sensie droga na skróty, by dotrzeć do źródeł. ;)

      Usuń
  3. W Amsterdamie byłam do tej pory jedynie raz, ale stanowczo wystarczył mi on, aby to miasto polubić. Może nie pokochać, ale polubić właśnie. W tym miesiącu raz jeszcze będę w tym mieście i szczerze mówiąc, znów nie mogę się doczekać.
    Holandia to ciekawy kraj, a Holendrzy to ciekawy naród. Obecnie mieszkam zaledwie 2-3 kilometry od granicy z tym państwem i bywam tam praktycznie co drugi dzień, więc coraz lepiej go poznaję. Nawyki Holendrów są mi nawet dobrze znane. Ich wielka ciasteczkowa miłość i półki uginające się od ciastek stały się nawet tematem na jeden z postów. Ich miłość do rowerowej jazdy, którą już mnie zarazili, bardzo cenię i cieszę się, że jest taka możliwość, ścieżki rowerowe są i to bardzo dobre, i w ogóle da się dojechać wszędzie tym środkiem. Z pociągów nie korzystałam, gdyż podobnie jak Ty, zniżek już nie posiadam, a cena 50 euro na bilet do Rotterdamu z dwiema przesiadkami mnie powaliła na kolana i zrezygnowałam z dalszych poszukiwań. Akurat o tych naklejkach na skrzynkach nie wiedziałam, ale muszę zwrócić uwagę :D
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli poprzednim razem byłaś poza sezonem letnim, to przygotuj się na intensywne oblężenie. Jeszcze dwa miesiące temu na ulicach Amsterdamu było znacznie mniej ludzi niż jest teraz. Co do samej Holandii zaś, to nie pozostaje mi nic innego, jak przestawić sie na odbiór. Jestem przekonany, że znasz ten kraj o wiele lepiej ode mnie. Mogę co najwyżej podpowiedzieć, że z Niemiec docieram tam pociągiem ICE, w którym można trafić na naprawdę dobre promocje cenowe. Za ostatni bilet zapłaciłem zaledwie 2 x 14 euro (tzn. po 14 w każdą stronę).

      Usuń
    2. Ja w grudniu skorzystałam z przewoźnika autokarowego (Flixbus) i za bilet w jedną stronę zapłaciłam 11 euro, podobnie zresztą jak w drugą stronę. Teraz też będę korzystała z tej opcji, choć ceny biletów wzrosły i kosztują 13 euro. Kurde, będąc w grudniu, akurat w drugi dzień świąt, ludzi było mnóstwo, więc nie wiem jak zniosę ich jeszcze większą liczbę :)

      Usuń
    3. Czyli jest tak, jak przypuszczałem: Rozeznałaś teren znacznie dokładniej ode mnie. Nie miałem pojęcia o istnieniu przewoźnika Flixbus. Co do tłumów, to zawsze jest nadzieja, że spadnie deszcz i ludziom odechce się spacerować ulicami Amsterdamu. ;)

      Usuń
  4. Ciekawa jestem czy "NIEE" na skrzynce faktycznie jest przestrzegane, bo założę się, że w Polsce podrzucacz śmieciowych ulotek zaśmiał by się z ludzkiej naiwności wpakowując do skrzynki chmarę reklamówek :D Jednak nie do końca jestem w stanie pojąć ten kaprys dotyczący 5-centówek... To już chyba takie czepialstwo dla samego czepialstwa, ale co kraj to obyczaj ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O skuteczność napisów zapytam następnym razem, bo wróciłem już z Holandii przedwczoraj. Co do drobnych monet, to był nawet w Polsce projekt, by wycofać jednogroszówki, bo ponoć kosztują więcej niż wynosi ich nominalna wartość, a ludzie namiętnie je gromadzą, choć nie wiem, ile w tym prawdy.

      Usuń