piątek, 24 czerwca 2016

Ciągle pada, alejkami już strumienie wody płyną.


Komunikat głoszący co powien czas, że ulice przerodziły się w rwące potoki dawno już zasilił kanon klisz powtarzanych w polskich mediach. Oswoiliśmy się z nim do tego stopnia, że kompletnie przestały nas dziwić zdjęcia podmytych samochodów, zalanych tuneli i studzienek odpływowych nie wytrzymujących naporu wody. Podejrzewam, że gdybym w dalszym ciągu mieszkał w Polsce, najpewniej w ogóle nie zainteresowałbym się tym tematem, milcząco akceptując stan rzeczy. Tak się jednak składa, że od dłuższego czasu przebywam w kraju, w którym na moją głowę spada znacznie więcej deszczu, a mimo tego ulice wcale nie przeradzają się w rwące potoki, zaś poziom wody w rzekach nie osiąga w drastycznym tempie stanu alarmowego. 

Jak to możliwe? Kluczem do rozwikłania tej zagadki jest oczywiście retencja czyli zatrzymywanie wody opadowej. Niemcy już wiele lat temu zrozumieli, że ekologię należy traktować serio, a przede wszystkim, że jest to temat, który dotyczy każdego z nas. Nie trzeba tu zatem nikomu tłumaczyć, że w szerszej perspektywie takie postępowanie się po prostu opłaca, ponieważ – wracając do kwestii retencji – tylko głupiec marnowałby coś, co dosłownie spada mu z nieba. Choć wstyd się przyznać, nasi zachodni sąsiedzi całkiem słusznie się z nas śmieją, że w dzisiejszych czasach wciąż jeszcze masowo spuszczamy wodę pitną w toaletach czy podlewamy nią trawniki. Do tych i innych celów (jak np. pranie czy płukanie) w Niemczech powszechnie używa się bowiem wody zgromadzonej z opadów atmosferycznych.

Najprostszym rozwiązaniem jest zatrzymywanie wody spływającej rynnami z dachów w stosownych zbiornikach (zwykle umieszczonych pod ziemią) w celu jej późniejszego użycia czy choćby budowanie oczek wodnych. Ostatnimi czasy w dużych miastach coraz popularniejsze stają się natomiast tak zwane dachy błękitne i dachy zielone. Te pierwsze zatrzymują wodę na miejscu, pozostawiając ją ponad naszymi sufitami, skąd może ona być odprowadzona bezpośrednio do toalet lub przeznaczona do podlewania roślin, zaś jej pozostała część po prostu wyparowuje. Co więcej, w upalne dni taki zbiornik dachowy jest w stanie odprowadzać ciepło z wnętrza budynku, działając jak naturalny klimatyzator. Jeszcze lepszym rozwiązaniem są dachy zielone, w których za gromadzenie wody w dużej części odpowiadają rośliny, przyczyniając się tym samym do zwiększenia ilości powierzchni zielonych w mieście i uatrakcyjniając krajobraz. Bez względu na to, które konkretnie rozwiązanie zostanie zastosowane, korzyści są natychmiastowe – mniej wody opadowej spływa do rzek, dzięki czemu znacznie zmniejsza się ryzyko podtopień, a jednocześnie uregulowany zostaje poziom wód gruntowych. Dodatkową zaletą są oczywiste zyski finansowe. Z jednej strony mniejsze zużycie wody pitnej oznacza niższe rachunki, z drugiej zaś retencjonowanie wody jest podstawą do ulgi od tzw. "podatku deszczowego" (Niederschlagswassergebühr), który w Niemczech naliczany jest proporcjonalnie do rozmiaru działki lub powierzchni dachowej.

Najwięcej wody opadowej w całym kraju (ok. 100 tys. m³ rocznie) gromadzi port lotniczy we Frankfurcie, zaspokajając tym samym potrzeby aż 13 milionów osób. Swą wiodącą pozycję w rankingu piastuje nieprzerwanie już od 1993 roku. Na podobne inwestycje zdecydowały się między innymi Uniwersytet w Darmstadt i koncern DaimlerChrysler (budując swą siedzibę przy berlińskim Potsdamer Platz w 1998 roku). Jeszcze większym powodem do dumy są dla naszych zachodnich sąsiadów wspomniane wcześniej zielone dachy. W tej dziedzinie Niemcy uznawane są bowiem za światowego lidera, wprowadzając tego typu rozwiązania już od lat 70. ubiegłego wieku. Szacuje się, że każdego roku powierzchnia zielonych dachów wzrasta w tym kraju aż o 10 mln m².

Polska na tym tle wypada nie tylko blado, ale wręcz tragicznie. Nie dość, że nie zabiegamy o zatrzymanie wód opadowych, to wręcz ułatwiamy im odpływ do rzek, prosząc się tym samym o problemy. Jak w ubiegłym roku ocenił w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej prezes Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej Witold Sumisławski: "Najgorszą rzeczą, jaką robimy, jest uszczelnianie powierzchni w miastach. Tworzymy rynnę, którą woda trafia bezpośrednio do rzek, powodując problemy dla mieszkańców w niższym jej biegu". Konsekwencje takiego postępowania są łatwe do przewidzenia – częstsze powodzie, dotkliwsze skutki okresów suszy, a do tego wyższe opłaty za wodę.

Nie lubię smutnych konkluzji, ale w tym wypadku po raz kolejny trzeba przyznać, że brylujemy wprost głupotą i krótkowzrocznością, podczas gdy Niemcy znów okazują się być tymi, którzy potrafili w porę ruszyć głową. No chyba, że naszym celem jest branie udziału w akcjach typu "przyślij nam zdjęcie zalanych ulic na twoim osiedlu", organizowanych regularnie przez portale internetowe.

Źródła:

6 komentarzy:

  1. Dziękuję za taką porcję wiedzy! To z w Twoim blogu lubię najbardziej :) Działaj dalej, mimo tego smutego i depresyjnego widoku za oknem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja dziękuję za informację zwrotną. Zauważyłaś na pewno, że próbuję działać na wielu frontach, poruszając dość odległe od siebie tematy, czego skutki nie zawsze są satysfakcjonujące. :)

      Usuń
  2. No bo to jest właśnie długowzroczne patrzenie , planowanie , u nas taka funkcja nie istnieje (he he, smutne , ale prawdziwe ), bezpieczeństwo energetyczne, nie tylko wodne itd., itd. - leży , ale co tam , Polak potrafi. W niektórych dziedzinach przegrywają z nami - jesteśmy lepsi , ale tylko w niektórych. Ordnung muss sein - tak to się chyba u nich nazywa. Pozdrawiam;) Rene

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W niektórych dziedzinach przegrywają bądź remisują, aż by się chciało dopowiedzieć w kontekście piłki nożnej. ;)

      Usuń
  3. To w tym kraju zaradności nie uświadczysz porządnego rzygacza plującego deszczówką na ulicę? Ładnie wyglądają na zdjęciach ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sąsiad ma dokładnie taki, o jakim piszesz, ale nie chciałem mu ostentacyjnie pod oknami fotki cykać. :)

      Usuń