wtorek, 18 października 2016

Hawk and Dove


Pamiętam kawiarnię w centrum Wrocławia, która wielokroć świeciła pustkami. Jak nietrudno zgadnąć, została wkrótce zamknięta, bowiem prawa rynku są nieubłagane. Niedługo potem w tym samym miejscu otwarto Starbucksa, który istnieje tam do dziś i raczej nie może narzekać na brak klientów. Szczerze wątpię, by ktoś był tym faktem zaskoczony. W końcu to tylko kolejny przypadek, gdy wilk zjadł Czerwonego Kapturka. Naprawdę ciekawie robi się zaś dopiero wtedy, gdy role te się odwracają. I to właśnie będzie jedna z tych historii.

Na początku parę słów o wilku – niekoniecznie złym i brzydkim, ale z całą pewnością wielkim, silnym i dostatecznie głodnym, by pożreć Kapturka wraz z mamą, babcią i gajowym. Jego historia sięga 45 lat wstecz, zaś nazwa wywodzi się od imienia Starbuck, należącego do pierwszego oficera statku wielorybniczego "Pequod" z powieści "Moby Dick" Hermana Melvilla. Jak przeczytać dziś można na oficjalnej stronie internetowej Starbucksa, właścicielowi tej sieci zależało na przeniesieniu tradycyjnie włoskiej kawiarnianej atmosfery do USA. Przypuszczam, że każdy, kto choć raz w życiu odwiedził słoneczną Italię, wie doskonale, że owego zamiaru za grosz nie udało się zrealizować, niemniej sukces komercyjny, jaki wypracował Starbucks, tak czy owak wprawia w osłupienie. Zwłaszcza, gdy obserwujemy kolejki klientów ustawiających się przed kontuarem, by zakupić niezbyt tanie, lecz stanowczo przesłodzone bomby kaloryczne w postaci napojów na bazie kawy.

Większość przedsiębiorców stawiających swoje pierwsze kroki w biznesie powtarza niczym mantrę zdanie "Znajdź swoją niszę!". Kiwamy wówczas głowami i myślimy – racja, rynek jest dziś tak nasycony, ba... tak przesycony wszystkim co zwykłe, że nie pozostaje nic innego, jak tylko za wszelką cenę próbować się wyróżnić w tłumie. Musimy jednak przyznać, że ta (jakże racjonalnie brzmiąca) uniwersalna recepta na sukces zostaje poważnie nadwątlona wobec polityki firm, które wkraczają przebojem na rynek, oferując produkty tak banalne jak jeszcze jeden (niemal identyczny z już istniejącymi) model smartfona czy laptopa. Nic więc dziwnego, że osiągnięcie pozycji światowego lidera na rynku kawiarnianym – choć zdaje się być czymś absurdalnie wręcz niemożliwym – mimo wszystko komuś się udaje. Jak to możliwe? Odpowiedź jest dziecinnie prosta. Starbucks zamiast produktu zaserwował klientom wizerunek. Wykreował coś w rodzaju nowego stylu życia opartego na przyjaznej atmosferze "w miejscu spotkań pomiędzy pracą a domem". Tak to przynajmniej wyglądało na Zachodzie. Tymczasem w naszym, wschodnioeuropejskim regionie sprawy potoczyły się zupełnie inaczej.

W roku 2009, w centrum Warszawy otwarty został pierwszy lokal Starbucksa w Polsce. W krótkim czasie kawiarnię przy Nowym Świecie odwiedziło i obfotografowało się w niej mnóstwo młodych ludzi, dla których (w przeciwieństwie do ich rówieśników z Zachodu) równowartość 2-3 euro była relatywnie wysoką ceną za kubek kawy. Profesor Tomasz Szlendak (socjolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu) wyjaśnił to zjawisko następująco: "Kubek z tej kawiarni kojarzy się z zabieganym mieszkańcem miasta. A przecież jak zabiegany, to i zamożny. Starbucks wyznacza więc przynależność do wyższej warstwy społecznej". Gdy w latach 80. ubiegłego stulecia Howard Schultz (szef rady nadzorczej, prezes i dyrektor generalny Starbucks) usiłował wcielić w życie swój włoski sen o kawiarni zapewne nawet nie roił sobie, że kiedykolwiek uda mu się wmówić ludziom żyjącym kilka tysięcy kilometrów na wschód od głównej siedziby jego firmy, że picie kawy, którą on oferuje, pociąga za sobą pewnego rodzaju awans społeczny. 

Doprawdy chylę czoła wobec ogromu osiągnięć, jakimi pochwalić się może sieć Starbucks. Lubię ich wystrój wnętrz, korzystne lokalizacje na mapach miast i fakt, że gdziekolwiek wyląduję, zawsze mogę wpaść do nich na małą czarną z borówkowym muffinem, wiedząc, że wewnątrz lokalu panować będzie charakterystyczny gwar mieszaniny języków z całego świata. Mimo wszystko, uparcie i konsekwentnie Starbucksa unikam. Głównie dlatego, że nie dostarcza on żadnych nowych emocji. Jest obecny praktycznie w każdej szerokości geograficznej, wszystkie ich lokale – jak na sieć przystało – w gruncie rzeczy wyglądają bardzo podobnie, a kawa z muffinem we Wrocławiu smakuje najprawdopodobniej tak samo jak na drugiej półkuli. Nade wszystko jednak nie trawię faktu, że z banalnej kawiarni, która w USA czy Wielkiej Brytanii wyrasta na każdym kroku, niektórzy próbują uczynić miejsce, gdzie dobrze jest być widywanym, jakby to była co najmniej Opera Narodowa. Smutne, ale wciąż chyba jeszcze prawdziwe.

Od niemal dwóch lat bacznie przyglądam się przeróżnym przyzwyczajeniom Niemców. Podobnie jak w wielu innych krajach europejskich, ogromną część kawiarnianego sektora u naszych zachodnich sąsiadów opanowały sieciówki. Co ciekawe, nie widać tu (jak choćby w Wielkiej Brytanii) dominacji światowych potentatów. Zamiast nich roi się bowiem od wzorowanych na francuskich bulanżeriach malutkich piekarnio-kawiarni, które w swej ofercie – oprócz pieczywa – mają również kawy i ciasta. Większość z tych lokali funkcjonuje pod szyldami kilku rodzimych marek, których nie spotkałem jeszcze dotąd poza granicami Niemiec.

Skoro jesteśmy już nad Renem, pora wprowadzić wreszcie na scenę Czerwonego Kapturka, który w przeciwieństwie do dotychczas przedstawionych bohaterów nie jest ani piekarnią, ani tym bardziej gigantem o światowym zasięgu. Malutka sieć kawiarni Woyton, bo o niej mowa, obecna jest wyłącznie w czterech miastach położonych w zachodniej części Niemiec (w Düsseldorfie, Kolonii, Hilden i w Oldenburgu), a więc na obszarze tak wąskim i dostatecznie odległym od Polski, że bezkarnie mogę wychwalać ją pod niebiosa bez posądzeń o jakąkolwiek formę reklamy. Mój ulubiony spośród Woytonów mieści się w ścisłym centrum Kolonii, zaledwie kilka kroków od głównej zakupowej alei. Odkąd pamiętam, sąsiadował on ze Starbucksem i to w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu – obie kawiarnie dzieliły ze sobą ścianę. Dzieliły, bowiem całkiem niedawno Starbucks najzwyczajniej wyparował, pozostawiając po sobie pusty lokal. Gdy spostrzegłem, co się stało, natychmiast przyszło mi do głowy wspomnienie wrocławskiej kawiarni, od której zacząłem tę opowieść. Ot, namiastka równowagi w przyrodzie.

Nie mam rzecz jasna satysfakcji z tego, że Starbucks się wyniósł, ale z tego, że Woyton pozostał. Cieszę się, że dziś nie jest wcale oczywistym, że duży musi pokonać małego. Jak wiadomo, to klienci decydują o tym, kto odpada, a kto zostaje w grze, więc przykład kolońskiego Woytona mówi całkiem sporo o nas samych. Być może przejada się nam powoli kultura masowa.

Źródła:

9 komentarzy:

  1. Starbucks jest niesamowitą marką - w głowie się nie mieści, żeby skłonić ludzi do płacenia takiej kasy za podpisany papierowy kubek. I cukrzycę w środku ;) Od czasu do czasu lubię tam zaglądnąć, wypić białą mocckę, co kończy się u mnie wielkim pobudzeniem. Zwłaszcza od kiedy przestałam słodzić poranną kawę. Lubię, a jednak gdy idę na miasto, rzadko kiedy na pierwszy ogień wybieram Starbucks. Nawet w Krakowie wolę coś mniejszego, "naszego", często z lepszą kawą, a o połowę tańszą. Nie zapomnę jednak swojej wizyty w Stanach i Starbacksa praktycznie na każdej przecznicy. Starbucks, starbucks, o i kolejny starbucks. Przynajmniej wiesz, gdzie zawsze możesz się podpiąć do Internetu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W mieście o tak długiej kawiarnianej tradycji jak Kraków aż głupio byłoby wzgardzić ofertą małych, lokalnych, "klimaciarskich" lokali. A skoro wspomniałaś o zwyczaju podpisywania kubków w Starbucks, to czy Ty też widywałaś tam swoje imię w przeróżnych wariantach pisowni, które prawie nigdy nie były poprawne? ;)

      Usuń
  2. W takich chwilach jak ta jestem z siebie zadowolona. Dlaczego? Nigdy bowiem nie odwiedziłam tej słynnej sieci. Starbucks wciąż przede mną (choć pojęcia nie mam kiedy się na niego skuszę). Nie mam pojęcia czym jest to spowodowane, ponieważ wielokrotnie mijałam te lokale, ale ani razu nie weszłam do środka, aby coś zakupić. Słyszałam jednak o dyniowej kawie, która kusi, kusi. Podpisany kubek i tak pewnie bym wyrzuciła. Chociaż może zostawiłabym na pamiątkę? Sama nie wiem. Cieszę się jednak, że nie zawsze duży zjada mniejszego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm, wymykasz się kryteriom masowych gustów czy po prostu ta konkretna marka do Ciebie nie trafia? O kawie dyniowej też słyszałem, choć ta z kolei do mnie jakoś specjalnie nie przemawia. A tak swoją drogą, skoro jesteś z siebie zadowolona, że jak dotąd nie odwiedziłaś Starbucksa, to może nie warto się tam za bardzo śpieszyć? Mnie tam czasem poprawia humor, gdy podelektuję się odrobiną pogardy dla fastfoodu spod znaku "M". Może w Twoim przypadku podobny mechanizm zadziała wobec kawiarni na literę "S"? ;)

      Usuń
    2. Akurat "M" nawet, nawet lubię. Zdecydowanie wygrywają tam lodowe specjały. No i frytek tamtejszych nie lubię, co zawsze budzi bardzo wyraźne zdziwienie w oczach innych osób. Co do "S" to sama nie wiem. Początkowo po prostu nie było okazji, bo ani w mojej miejscowości, ani w Łodzi nie było tego lokalu. Na wszelkich wyjazdach jakoś nie potrzebowałam niczego stamtąd. Kawę kupowałam w "M" albo w lokalnym barze (piję jej bardzo mało, więc też to nie było żadną normą). Po raz pierwszy zaczęłam się zastanawiać: "dlaczego jeszcze tam nie byłam?" jakoś w ubiegłym roku, kiedy na dworcu w Amsterdamie zobaczyłam "S". Nie weszłam. Poczekam na odpowiedni moment tej pierwszej wizyty. To dziwne, ale chyba odrzucają mnie te ich kubki :D Po co mi kubek z moim imieniem, który i tak wyrzucę. Ceny też są wysokie. Smakoszem kawy nie jestem. Nie wiem kiedy nastąpi ta pierwsza wizyta i czy "S" mnie przekona do siebie. Dowiem się tego w swoim czasie.

      Usuń
    3. Następnym razem wejdź koniecznie do "S" na dworcu centralnym w Amsterdamie. Jest stamtąd fajny widok na port :)

      Usuń
    4. Mam na myśli tego Starbucksa (bo chyba są tam co najmniej dwa)
      http://starbucksinfo.nl/starbucks-amsterdam-centraal-station-ij-tunnel/

      Usuń
  3. Takie wpisy lubię. Z niezłym początkiem, jeszcze lepszym rozwinięciem i pointą. W mieście, w którym sobie powoli żyję, nie ma ani jednego Starbucksa. Costa Cofee, Cofee heaven owszem, ale nie Starbucks. Toteż zdziwiły mnie tłumy oblegające i rozciągające się po całej szerokości tego miejsca, przy okazji wypadów do Warszawy czy Poznania. O ile jestem w stanie sobie wyobrazić, że może ono przyciągać, ze względu na klimat i aromat, dorosłych, tak wszelkie, łase na awans społeczny, o którym wspomniałeś, dzieci i nastolatkowie mnie odstraszają. Zresztą nie lubię hałasu i kolejek. W takich chwilach się cieszę, że północny wschód jest troszkę 'lużniejszy' i oswobodzony z uścisku mas i wielkich marek ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za Twój komentarz. Wniósł powiew świeżości na blogu, którego ostatnio co nieco zaniedbałem. Co do komercyjnych sukcesów firm X, Y czy Z, to czasem myślę sobie, że jestem chyba zbyt cienki marketingowo, żeby pojąć, skąd tak naprawdę one się biorą. Być może picie kawy w jakimś miejscu jest bardziej sexy, ale w gruncie rzeczy uważam, że kawa musi przede wszystkim smakować. Na północnym wschodzie zapewne nie brakuje miejsc, gdzie smakuje i to się chyba liczy. A tak swoją drogą, to o "luźniejszym" skrawku świata chętnie czegoś więcej się dowiem z Twojego bloga. :)

      Usuń