niedziela, 8 października 2017

Un Canadien-Québécois-Français-Américain-Du-Nord


W pokoju hotelowym na ostatnim piętrze zasięg wifi jest tak słaby, że muszę schodzić kilka kondygnacji w dół, by sprawdzić skrzynkę mejlową. Podczas jednej z takich eskapad udaje mi się usłyszeć głos starszawej recepcjonistki relacjonującej jakiemuś mężczyźnie, kto zameldował się ostatnio w hotelu. Być może za sprawą przypadku, a może dlatego, że oboje widzą mnie właśnie w obrazie jednej z kamer monitoringu, zaczynają mówić o "gościu z Polski zakwaterowanym w dziesiątce".

Mam szczęście. Krótka charakterystyka wypada całkiem pozytywnie. Gdy pada stwierdzenie, że mówię po francusku, dochodzę do wniosku, że wręcz zanadto pozytywnie. Nie rozumiem natomiast, dlaczego kobieta uznała za zasadne podkreślić, że oprócz polskiego pochodzenia mam też polskie nazwisko. Zdołała je zresztą bardzo szybko zapamiętać, wypowiadając za każdym razem, ilekroć się do mnie zwraca. Gest tyleż uprzejmy, co irytujący.

Kilka dni później znów przypada dyżur tej samej recepcjonistki. Zdziwiona, że widzi mnie o tej porze, dopytuje, dlaczego nie jestem dziś na konferencji. Odpowiadam, że sympozjum zakończyło się wczoraj wieczorem, więc mogę rozkoszować się chwilą wytchnienia. Nie mam pojęcia, skąd ona tak wiele wie na mój temat, ale staram się nie dać po sobie poznać zaskoczenia. Być może widziała ulotki, które zostawiłem na biurku w pokoju? Tak czy owak, jej wszędobylstwo staje się coraz bardziej męczące. Nie zamierzam dawać jej pretekstu do kontynuowania rozmowy, więc zdecydowanym krokiem maszeruję w stronę wyjścia.

Na zewnątrz panuje przyjemna, słoneczna aura. Telefon pokazuje godzinę dziesiątą przed południem (czas lokalny), a zegarek na ręce – szesnastą (czas środkowoeuropejski). Dzięki stałemu śledzeniu obu pomiarów obserwuję na bieżąco postępy w adaptacji organizmu do tutejszego rytmu dnia. Mój mózg jest obecnie gdzieś pośrodku – za wcześnie na szesnastą, za późno na dziesiątą. Trzynasta brzmi jak rozsądny kompromis.

Schodzę w dół ulicą św. Urszuli. Dziwnym trafem wiele ulic w okolicy nosi imiona świętych. Dawno już nie widziałem takiego nagromadzenia męczenników w jednym kwartale. Kilkaset metrów dalej skręcam w św. Jana, którą co prawda znam już na pamięć, ale wreszcie mam dość czasu, by przystanąć i pstryknąć parę zdjęć. Przez ostatnich kilka dni zdążyłem zaobserwować, że miasto najwdzięczniej prezentuje się przed południem i wczesnym wieczorem. Rzecz jasna nie od dziś wiadomo, że słońce padające pod niedużym kątem i długie cienie to kombinacja bardzo fotogeniczna. W przypadku miasta Québec zestaw ten jest jednak wyjątkowo smakowity, bowiem czerwonkawe promienie słońca niesamowicie dodają uroku piętrzącym się na wzgórzu szarym budynkom. Postanawiam więc wrócić w to miejsce za kilka godzin dla uzyskania lepszego efektu wizualnego.

Tymczasem kieruję swoje kroki w stronę nabrzeża. Po drodze powinienem mijać Place Royale, gdzie nakręcono finałową scenę do "Złap mnie, jeśli potrafisz" Stevena Spielberga. W oderwaniu od kinowej scenerii plac okazuje się być dość niepozorny. Przyjemny acz wyludniony. Ot, jedno z wielu ładnych miejsc.



Spacer po Placu Królewskim to niejedyna kinowa przygoda, jaka mnie czeka. Z ulicznych afiszy dowiaduję się o trwającym właśnie dorocznym Québec City Film Festival. Takiej okazji po prostu nie mogę przegapić. Jeszcze tego samego wieczora ląduję przed dużym ekranem. Największa niespodzianka z tym związana miała mnie jednak spotkać dopiero nazajutrz, tuż przed plenerową emisją "In Her Majesty Secret Service". Ktoś pamięta jeszcze ten odcinek przygód agenta 007 z końca lat sześćdziesiątych? Nie wyróżnia się on niczym szczególnym poza faktem, że rolę Jamesa Bonda po raz jedyny w swojej karierze zagrał George Lazenby – nikomu nieznany sprzedawca używanych samochodów z Australii, który za namową znajomych wziął udział w castingu na następcę Seana Connery'ego. Swą kreacją zasłużył sobie nawet na nominację do Złotego Globu dla najbardziej obiecującego nowego aktora, choć moim zdaniem (wprawdzie wyrobionym kilkanaście lat temu, gdy filmy z Jamesem Bondem znacznie bardziej mnie rajcowały) jego obecność na ekranie była ogromnym rozczarowaniem. Któż jednak mógł się spodziewać, że przeszło czterdzieści lat później ten sam George Lazenby przyjedzie do Kanady na festiwal filmowy, by opowiedzieć o swojej przygodzie z aktorstwem? Co więcej, okaże się być niesamowicie wyluzowanym, pozytywnie nastawionym i zdystansowanym do siebie facetem z ogromnym poczuciem humoru. Ja zaś, kompletnie skołowany, siedzę wieczorową porą w jednym z pierwszych rzędów i nie mogę wyjść z podziwu, że patrzę na gościa, którego posądzałem o bycie ponurym nudziarzem, podczas gdy on sączy martini i opowiada historie, od których publika co chwilę pęka ze śmiechu.

Kolejny dzień mija mi już pod znakiem powrotu do Europy. Przed wyjazdem na lotnisko zaglądam jeszcze do biblioteki mieszczącej się we wnętrzu dawnego anglikańskiego kościoła. Jak usłyszałem w jednym z reportaży prezentowanych na festiwalu filmowym, w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat w prowincji Québec dochodziły do głosu ruchy nieprzychylne anglofonom, przyczyniając się do eksodusu tych ostatnich. Nic więc dziwnego, że z miasta zniknęli też anglikanie. W bibliotece odnajduję kolejne informacje na temat historii regionu. Skutek tego taki, że opuszczam kraj klonowego liścia z przekonaniem, że wiem o nim znacznie mniej niż sądziłem, lądując tu tydzień temu.

P.S. Zaintrygowanych cytatem, który posłużył mi za tytuł niniejszego tekstu, odsyłam do:


































2 komentarze: