sobota, 3 października 2020

M jak Subway

Na pomysł wybudowania kolei miejskiej jako pierwsi wpadli Anglicy. Potem Francuzi od nich zgapili i jeszcze zdołali przekonać większą część świata, by nazwać ją metrem. Owo powszechnie używane francuskie słowo to zgrabny skrót od le Métropolitain, które wywodzi się od La Compagnie du chemin de fer métropolitain de Paris (fr. spółka metropolitalnej kolei żelaznej w Paryżu). Londyńczycy niemal od początku określali swój wynalazek mianem Underground (ang. podziemie), jednak wraz ze wzrostem jego popularności, nowo powstające systemy kolei miejskiej na świecie zyskiwały niekiedy jeszcze inne nazwy. Nowojorczycy na przykład, niejako na przekór Anglikom i Francuzom, zdecydowali się na słowo Subway, którym Brytyjczycy zwyczajowo określają przejścia podziemne, zaś współcześnie przywołuje ono na myśl sieć barów kanapkowych. Może więc powinniśmy być wdzięczni paryżanom za metro? Jest łatwe do wypowiedzenia, nie wymaga tłumaczenia na inne języki, a przede wszystkim nie kojarzy się z ciemnymi zakamarkami ani fast foodem.

W sobotnie popołudnie po raz pierwszy od pół roku zdecydowałem się na przejażdżkę nowojorskim metrem. Transport publiczny wciąż postrzegany jest tu jako prawdopodobne źródło zakażenia, więc zaplanowałem podróż tak, by była możliwie krótka i bez przesiadek. Jako cel obrałem Upper West Side. Jest dostatecznie blisko, by w półtorej godziny wrócić stamtąd na piechotę, a zarazem dostatecznie daleko, by zobaczyć coś nowego.

Schodzę do podziemia na Szóstej Alei, gdzie kursują linie pomarańczowe. Doładowuję kartę, sprawdzam na miejscu rozkład jazdy i już widzę mój pierwszy błąd. Linie B i D nie zatrzymują się na tym przystanku. Czyli jednak czeka mnie przesiadka. Muszę w tym celu pojechać linią F lub M do Herald Square. Pocieszam się, że wyszedłszy z wprawy, łatwo jest przegapić taki szczegół, ponieważ wszystkie te cztery linie są pomarańczowe. 

Na peronie spotykam raptem parę osób. Nie wszyscy noszą maseczki, ale przynajmniej stoją w wyznaczonych miejscach, zachowując dystans. Zanosi się na spokojną podróż. Dwadzieścia minut później, gdy pociąg wciąż nie nadjeżdża, zaczynam się mocno niecierpliwić. W tunelu jest gorąco, a do tego zgromadził się już taki tłum, że o zachowaniu odległości nie może być mowy. Dla odprężenia obserwuję pokaźnych rozmiarów szczura biegającego po torach. 

Gdy wysiadam na stacji Herald Square, uświadamiam sobie, że znacznie szybciej dotarłbym tam pieszo. Skupiam się jednak na czekającym mnie zadaniu. Nawigowanie w tunelach nowojorskiego metra to nie lada wyzwanie. Zamiast intuicyjnego oznakowania, trzeba wpatrywać się w tablice wypisane jednakową białą czcionką na czarnym tle, informujące w formie wypracowań, że tutaj zatrzymuje się linia taka w kierunku takim, ale tylko od poniedziałku do piątku w godzinach szczytu, bo w pozostałych porach staje tu wyłącznie linia ekspresowa, a w nocy to w ogóle trzeba się udać na inny peron. Czuję się tam, jakbym poszukiwał co najmniej jakiejś sekretnej komnaty, a tablice informacyjne w tunelach nosiły treści typu: Strudzony wędrowcze, aby znaleźć szkarłatny szlak ku krainie wiecznej szczęśliwości, obejdź trzykrotnie płaczącą wierzbę i podążaj za dźwiękiem pohukującej sowy.

Zdaję sobie sprawę, że nowojorskie metro jest największym na świecie (pod względem liczby czynnych stacji), więc nie sposób zapanować nad nim tak, jak udaje się to w innych miastach, ale czy naprawdę nie dałoby się go czytelniej oznakować? Aby zrozumieć schemat tutejszego metra, trzeba zwracać uwagę na kolory, litery, cyfry, a nawet figury geometryczne. Dla przykładu szóstka wpisana w zielone koło (czyli linia lokalna) to nie to samo, co szóstka wpisana w zielony romb (linia ekspresowa). Lecz nawet gdy opanujemy to wszystko i będziemy trzymać rękę na pulsie, czy raczej na planie metra w smartfonie, to na końcu i tak wylądujemy w tunelach, gdzie zamiast czytelnego oznakowania dostaniemy powieść w odcinkach.

Wsiadam. Trafia mi się stary skład, w którym próżno szukać wyświetlaczy lub choćby tablic rozkładowych. Aby śledzić, gdzie jestem, muszę spozierać przez szyby na nazwy przystanków wypisane ne peronach. Spozieram więc. Teoretycznie mógłbym słuchać komunikatów głosowych, ale dźwięk dobywający się ze zdezelowanych głośników jest zbyt mocno zniekształcony, by dało się zrozumieć wypowiadane słowa. Gdy pociąg zatrzymuje się pod Columbus Circle, odliczam, ile stacji mi pozostało. Chcę wysiąść na 85. ulicy, nieopodal Muzeum Historii Naturalnej. Obecnie znajduję się przy 59., więc mam przed sobą jeszcze kilka minut jazdy.

Podróż trwa dłużej niż sądziłem. Za oknami nic tylko ciemność podziemnego tunelu. Pociąg porusza się w jednostajnym tempie, jakby w ogóle nie miał ochoty się zatrzymać. W końcu zwalnia. Wreszcie! Drzwi otwierają się z łoskotem. Na peronie widnieje napis "Ulica 125". Wyrwany z letargu, wybiegam pośpiesznie z wagonu. Musiałem nieopatrznie wsiąść do pociągu ekspresowego zamiast lokalnego, dlatego zamiast na Upper West Side, wylądowałem w samym sercu Harlemu. Co robić?!

Na szczęście po drugiej stronie peronu zatrzymują się pociągi w przeciwną stronę. W Nowym Jorku to nie jest takie oczywiste. Wiele stacji metra jest jednokierunkowych, co znaczy, że aby zawrócić, trzeba najpierw wyjść na powierzchnię, znaleźć odpowiednie zejście na pociąg w drugą stronę i skasować kolejny bilet.  

Tym razem uważnie sprawdzam, do jakiego składu zamierzam wsiąść – lokalny, w stronę Downtown. Dość już błędów jak na jedną przejażdżkę. Gdy odkrywam, że mój obecny pociąg przykładnie się wlecze i przystaje co chwilę, mogę wreszcie odetchnąć z ulgą. W głowie zaś układam już sobie plan powrotu do domu na piechotę. Podejrzewam, że nawet jeśli będę się snuł krętymi ścieżkami Central Parku, to i tak nie zajmie mi to więcej czasu niż moja dzisiejsza podróż metrem. Na dodatek mam do opisania kolejną historię z cyklu: Jak się dałem sfrajerować.





10 komentarzy:

  1. Pół dnia spędzić na dotarcie do celu - no nieżle cię to metro przećwiczyło. Jak byłeś w Harlemie to nie miałeś ochoty zwiedzic tej części miasta ;). Słowo metro - ładne, uniweralne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Harlem i Górny Manhattan też mnie ciekawią, więc myślę, że i na nie przyjdzie czas. Mam tylko nadzieję, że powróci tam w końcu życie kulturalne, bo Harlem bez jazzu to nie może być to samo. Jak na razie, moim jedynym doświadczeniem kulturalnym od czasu "lockdownu" była wyprawa do Met, gdzie trzeba teraz kupować bilety z wyprzedzeniem, żeby zmieścić się w wąskim limicie osób, które mogą tam przebywać. A jak to wygląda w Polsce? Życie kukturalne też toczy się niemal wyłącznie w domu przed ekranami?

      Usuń
    2. W Polsce w czasie wakacji prym wiodły festiwale disco polo. Ochoczo promowane w telewizji publicznej czy jak kto woli partyjnej.

      Usuń
    3. "Kanałów dużo,... telewizja jedna" – jak powiedział Pawlak w "Kochaj albo rzuć".

      Usuń
  2. Podobnie, w muzeach, kinach ilosc osob mogacych wejsc jednorazowo zmniejszona o połowe , duze obiekty koncertowe liczą straty, a poniewaz coraz wiecej jest koronawirusa to pewnie niexługo bedą z powrotem wysokie obostrzenia , o ile w lecie było duzo plenerowych wydarzen to teraz juz sie tak nie da - trzeba filmowe wieczory organizowac w domu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli wszyscy znów musimy się uzbroić w cierpliwość.

      Usuń
  3. Kiedy następna część? Ciekawa jestem, jak przebiegła Twoja wycieczka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że najpierw muszę tam wrócić, żeby zebrać więcej wrażeń do opisania. Zarówno Upper East Side, jak i Upper West Side mają posmak ekstrawagancji, zwłaszcza pod względem architektonicznym. Nie jest tajemnicą, że mieszkają tam zamożniejsi nowojorczycy, choć na celebrytach, startuperach i innych wyższych sferach specjalnie się nie znam, przez co nigdy nie jestem w tych kwestiach na bieżąco. :)

      Usuń
  4. Świetnie napisany wpis. Czekam na wiele więcej

    OdpowiedzUsuń