poniedziałek, 8 lutego 2016

Kamelle!


Karnawał dobiega końca. Ostatnie dni piątej pory roku to dla mieszkańców Kolonii niekończąca się impreza. Przyznaję, że momentami miałem już po dziurki w nosie związanego z tym wszechobecnego chaosu, ale dziś nawet trochę mi szkoda, że tegoroczne obchody w przeważającej części są już za mną.

Kto by pomyślał, że tak szybko oswoję się z widokiem przebierańców spotykanych na każdym kroku? Co więcej, sam kilka razy przywdziałem na siebie niedawno kolorowy strój. Podejrzewam, że paradując w nim w Polsce, uznany byłbym za dziwaka, natomiast tutaj jest to czymś najzupełniej normalnym. Jeśli sądzisz, że Niemcy są kurczowo trzymającymi się zasad sztywniakami, lepiej spójrz w lustro. Owszem, niektórzy z nich przez sporą część roku bywają zachowawczy, ale podczas karnawału nawet oni zrzucają z grzbietu przyciasny garnitur, który na co dzień krępuje ich ruchy. My zaś możemy im tego wyłącznie zazdrościć.





Kwestie fantazyjnych strojów i wielobarwnych ornamentów zdobiących miasto poruszałem już jakiś czas temu w tekście pt. "Karnawał to nie rurki z kremem". Dziś mogę jedynie dodać, że ostatnie drastyczne obniżki cen w sklepach z przebraniami przyczyniły się do tego, że na kolońskich ulicach pojawiło się jeszcze więcej księżniczek, rycerzy i wszelkiej maści stworów. Karnawał to jednak znacznie więcej niż tylko stroje. Postaram się więc skupić na pozostałych aspektach tego krótkiego okresu w ciągu roku, gdy świat staje na głowie.

Muzyka

Oficjalny zestaw karnawałowych kolońskich evergreen-ów liczy dokładnie 40 płyt CD. Imponujące, prawda? Teoretycznie można więc odtwarzać je nieprzerwanie przez mniej więcej dwie doby bez ryzyka powtórzenia któregokolwiek utworu. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej okrutna. Pośród nieśmiertelnych szlagierów da się w praktyce wyróżnić zaledwie trzy typy piosenek: walczyki (z gatunku tych lichych) czyli nieśmiertelne "RAZ, dwa, trzy, RAZ, dwa, trzy..."; legendarne niemcodisko, a więc biesiada plasująca się gdzieś między weselną potupanką a listą przebojów Disco Relax-u (tyle tylko, że po niemiecku, na dodatek przeważnie w kolońskim dialekcie); no i cała reszta, pośród której od czasu do czasu przypałętać się potrafi nawet jakaś trzeciorzędna samba, będąca niczym balsam dla ucha na tle pozostałych utworów.

Co wrażliwszych zaniepokoić może fakt, że od karnawałowych hitów nie ma ucieczki. Atakują człowieka ze wszystkich stron – na ulicach, w lokalach, na przystankach, a nawet w radiu. Niektóre z nich da się usłyszeć tak często, że potrafię już rozpoznawać je bezbłędnie po pierwszych taktach. W ostatnich dniach nie ma na przykład znaczenia, czy zjesz obiad w knajpie włoskiej, greckiej czy niemieckiej, bowiem w każdej z nich czeka Cię dokładnie taka sama oprawa muzyczna. Mało tego, jeśli rozejrzysz się wokół, szybko spostrzeżesz, że wielu miejscowych zna teksty piosenek na pamięć, a refreny śpiewa wraz z wykonawcami. I to wcale nie jakieś tam nędzne "Kölle Alaaf! Alaaf!" (tyle to nawet ja już potrafię), ale całe strofy.

Kolega z pracy wyjaśnił mi niedawno pewien fenomen, który on sam dość trafnie określa błędnym kołem. Jak twierdzi, duża część Niemców na dźwięk karnawałowych piosenek nerwowo rozgląda się wokół w poszukiwaniu najbliższego stoiska z piwem. Ponoć nawet niewielka ilość złocistego trunku potrafi przekonać słuchaczy, że docierające do nich dźwięki są całkiem znośne. Problem w tym, że na niewielkiej ilości mało kto spośród nich poprzestaje, zatem wraz z rozwojem sytuacji proporcjonalnie wzrasta aprobata dla rozbrzmiewającej muzyki, i tak to mniej więcej się kręci.

Kamelle

W ostatnich dniach karnawału folgują sobie wszyscy, ale największy łup i tak zgarniają dzieciaki. Tajemniczo brzmiące Kamelle to wcale nie wielbłądy (od ang. camel), ale cukierki. Słowo to pochodzi z dialektu nadreńskiego. Pierwotnie oznaczało ono karmelki, lecz dziś pod tą nazwą kryją się wszelkie słodkości (i nie tylko), jakie podczas karnawałowych pochodów niemal dosłownie spadają z nieba. Wielu wytrawnych zbieraczy jest w stanie zapełnić nimi całe torby, bowiem uczestnicy owych parad (czy bardziej dosłownie – pociągów, od niemieckiego der Zug) przemierzających ulice miast wyrzucają w stronę tłumu niewyobrażalne ilości czekoladek, batoników, żelków i cukierków, a do tego również kwiatów, drobnych zabawek, a nawet chusteczek czy próbek kosmetyków. Na ogół dbają jednak o to, by większość skarbów trafiła w ręcej najmłodszych oraz tych, którzy najgłośniej krzyczą "Kamelle!".


Weiberfastnacht

Czy mieszkańcy Nadrenii znają tłusty czwartek? Odpowiedź brzmi: i tak, i nie. Powszechne przyzwolenie na masową konsumpcję pączków i innych niezbyt zdrowych tłusto-słodkich przysmaków obejmuje praktycznie cały karnawał, a nie – jak w Polsce – tylko jeden dzień. Można więc stwierdzić, że panują tu wręcz całe tłuste tygodnie. Z drugiej strony, tradycyjne obchody ostatniego czwartku przed Popielcem mają w Kolonii szczególną i raczej nieznaną nam oprawę tzw. "babskiego święta" (niem. Weiberfastnacht). Tego dnia kobiety przejmują władzę nad miastem. Zgodnie ze zwyczajem, o godzinie 11:11 wparowują do ratusza, by wykraść z niego symboliczne klucze do miasta. Strzeżcie się panowie, gdyż owe waleczne niewiasty są nie tylko harde, ale i uzbrojone w... nożyczki. Mają one bowiem prawo uciąć krawat każdemu mężczyźnie, który stanie im na drodze.

W wielu firmach i urzędach godziny pracy tego dnia są znacznie skrócone. Mój szef wziął nawet urlop, by żadne obowiązki służbowe nie przeszkodziły mu w tradycyjnych obchodach. Tuż po godzinie dziesiątej wparował niespodziewanie do biura przebrany za Szkota i zarządził przerwę, byśmy wszyscy mogli dołączyć do grona okolicznych imprezowiczów. Podejrzewam, że w przeciwnym razie nawet nie miałbym pojęcia, że tuż za rogiem występują przebrani za wikingów tancerze, a lokalny oddział banku i znajdująca się naprzeciwko apteka zafundowały wszystkim zgromadzonym darmowe piwo, szampana i przekąski. Gdy ten sam rozbawiony szef zastał mnie nieco później zajadającego kanapkę, zapytał, dlaczego nie poczęstowałem się rownież jakimś napojem. Odpowiedź "Przecież jestem w pracy" najwyraźniej go rozbawiła, bowiem skwitował ją tylko krótkim "No i co z tego?".

Karnevalssamstag i Karnevalssonntag

Ostatni weekend to czas przeróżnych występów, koncertów, radosnych pochodów i tradycyjnych "cugów" w małych podkolońskich miejscowościach. Złośliwi mówią, że nikt, kto ma dzieci nie wykpi się wówczas od maszerowania w pełnym rynsztunku z workiem słodyczy, z racji tego, że parady organizują okoliczne szkoły, przedszkola i parafie. Na dodatek rodzice każdego roku muszą biedzić się nad nowymi strojami dla swych pociech, bo przecież nie godzi się wystąpić po raz drugi w tym samym przebraniu. 

Rosenmontag

Poniedziałek jest już bezwzględnie dniem wolnym od pracy w całym mieście, ponieważ właśnie wtedy ulicami Kolonii przemaszerowuje największy, najgłośniejszy i najbardziej kolorowy ze wszystkich nadreńskich "pociągów", określany w lokalnym dialekcie jako D'r Zoch. Pokonanie całej trasy zajmuje dobrych kilka godzin, podczas których jego uczestnicy grają, śpiewają, tańczą, wyczyniają akrobacje, a przede wszystkim rozrzucają słodycze. Jak donoszą organizatorzy, w tym roku przygotowano na tę okazję aż siedemset tysięcy czekolad. Ja sam mogę posłużyć za przykład, jak łatwo się na nie załapać. Mimo tego, że przez większość czasu pochłonięty byłem fotografowaniem, niejeden smakołyk spadł mi na głowę albo (dosłownie) sam wpadł mi w ręce. 

Choć jeszcze wczoraj po cichu przebąkiwałem, że po raz pierwszy w życiu z utęsknieniem wyczekuję już nadejścia Wielkiego Postu, dziś mam ochotę odszczekać każde słowo. Mieli rację ci, którzy mówili mi, że koloński karnawał trzeba zobaczyć na własne oczy, ponieważ nie da się go porównać z niczym innym. Kolorowe stroje, które miałem okazję zobaczyć, były doprawdy niesamowite, a tradycyjne piosenki w wykonaniu orkiestr grających na prawdziwych instrumentach brzmiały o niebo lepiej niż hity z cyfrowych syntezatorów i automatów perkusyjnych katowane przez ostatnie dni w radiu. Widok rozradowanych ludzi dookoła uzmysłowił mi, że niemal wszystkie dotychczasowe karnawały spędzone w Polsce najzwyczajniej w świecie przespałem. 

Po powrocie do domu wstukałem z ciekawości w wyszukiwarkę hasło "karnawał w Kolonii". Wyskoczyło mi kilkadziesiąt artykułów opublikowanych w minionym tygodniu. Niemal wszystkie z nich skupiały się wyłącznie na tym, jak do obchodów przygotowuje się nadreńska policja, ile kobiet padło ofiarą molestowania oraz jak bardzo ludzie boją się w tym roku świętować. Mam w związku z tym niejasne przeczucie graniczące z pewnością, że miliony Polaków będą w dalszym ciągu przesypiać kolejne karnawały, nie mając zielonego pojęcia, czym one są w rzeczywistości.


































































Źródła:

8 komentarzy:

  1. Kurczę, ciekawie tam u Ciebie. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem Bardzo zaskoczona, szczególnie mając przed oczami obraz stereotypowych Niemiec. Kto by pomyślał... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło tak się czasem zaskoczyć. Kiedyś szukałem na anglojęzycznych blogach wpisów na temat stereotypowych Polaków. Dowiedziałem się, że jesteśmy złodziejami, pijakami, antysemitami, nie grzeszymy intelektem i nie znamy obcych języków. Całe szczęście, że tego typu oceny mocno odbiegają od rzeczywistości - zarówno w przypadku Niemców, jak i Polaków, czy zresztą kogokolwiek innego. :)

      Usuń
  3. Nie wierzę w to co widzę, naprawdę! Ten kraj mnie bardzo zaskoczył. Zawsze myślałam, że naród niemiecki jest jeszcze "sztywniejszy" niż polski :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak szczerze mówiąc, to myślałem kiedyś zupełnie tak samo jak Ty. Na dodatek zarzekałem się, że za nic w świecie tu nie zamieszkam, bo nuda, sztampa i domy od ekierki. Tymczasem nie jest ani nudno, ani sztampowo, a te równiutkie kąty to chyba bardziej dziś kojarzą mi się z Austrią, do której notabene też mam sentyment.

      Usuń
  4. Ależ mi się ten zwyczaj podoba! To taki niemiecki sposób na przełamanie stereotypu, a dodatkowo świetna zabawa. Żałuję, że Polacy jeszcze nie dorośli do tego typu zabaw, choć i tak jest już jakiś postęp w naszym narodzie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak się tak dłużej zastanowić, to polskie juwenalia można nazwać pewnego rodzaju namiastką karnawałowej atmosfery. Pochody juwenaliowe bywają naprawdę fajne, a ten wrocławski jest chyba jednym z ciekawszych.

      Usuń