czwartek, 4 lutego 2016

Kraków po azjatycku


Pewna doktorantka z Chin przyznała kiedyś – na wpół krytykując, na wpół tłumacząc swych rodaków – że popularny wizerunek Azjaty paradującego po ulicach z aparatem fotograficznym i pstrykającego na oślep tysiące zdjęć bierze się stąd, iż wielu z nich realizuje w ten sposób popularny plan "Europa w weekend". Przylatują na 2-3 dni do jednej ze stolic Starego Kontynentu w nadziei, że wykorzystają ten czas do maksimum. Krótko mówiąc, przybywają, by "zobaczyć wszystko". Można z nich drwić, można współczuć, a nawet – przy odrobinie dobrej woli – docenić ich godną podziwu wewnętrzną dyscyplinę. Świadomie naśladować raczej nie ma sensu. Pytanie tylko, co zrobić, gdy sami zachowujemy się podobnie niejako wbrew naszej woli?

Pora przyznać to otwarcie: Kilka dni temu byłem znów w Krakowie, a ilekroć tam przyjeżdżam, "wyłazi ze mnie Azjata" (taki w cudzysłowie). Na szczęście nie pstrykam już fotek jak najęty. Ot, małe zwycięstwo. Za to bez wątpienia usiłuję zaliczyć wszystko. Bo jak to tak, być w Krakowie i nie pójść na Kazimierz? Nie ustawić się nocą w kolejce po zapiekankę do okrąglaka? Nie wstąpić na Meiselsa po świeże bułki od mojego taty? Nie kupić książki w ulubionej księgarni? Nie przejść się nad Wisłę, żeby spojrzeć na Wawel z najlepszej perspektywy? Kto nigdy nie przystanął w połowie mostu Grunwaldzkiego, by rozejrzeć się wokół, być może nawet nie wie, o czym mówię. Ale pędźmy już, pędźmy, bo szkoda czasu. Do zaliczenia jeszcze spacer po rynku, seans w kinie Pod Baranami, gorąca czekolada u pani Turnau, no i odwieczny dylemat – iść uliczkami czy odbić na Planty? Już wiem!... Kino przesunę na jutro, w końcu seanse trwają od rana, więc jeszcze zdążę przed pociągiem. Dziś wieczorem lepiej wyskoczyć do teatru. Przecież to Kraków. Gdzie w Polsce lepiej iść do teatru, jeśli nie tutaj? 

Nawet nie wiem, jak to nazwać. Może turystyczna zachłanność? Tylko czy w ogóle można mówić o turystyce, kiedy odwiedza się to samo, doskonale już znane miasto po raz kolejny? Toż to jest gorsze niż przypadłość tych nieszczęsnych Azjatów z ich programem ekspresowego zwiedzania i rejestrowania wszystkiego na zdjęciach, by potem mieć co wspominać. Czy z tego w ogóle można się wyleczyć? Czy przyjazd na nieco więcej dni załatwiłby sprawę? Kto wie, czy to już przypadkiem nie jest uzależnienie od pośpiechu?

Być może nie wpadasz zbyt często do Krakowa. Być może nawet nie lubisz tego miasta. Co więcej, Twój nos, gardło, oskrzela, a nawet skóra cierpią od tutejszego smogu. Do żywego drażni Cię zadęcie pewnych krakowian, którzy z charakterystyczną manierą w głosie podkreślają swoją przynależność do tego miasta z dziada, pradziada. Gdzieś w duchu drwisz też pewnie ze studentów przesiadujących samotnie w kawiarniach z ogromnym szalem przewiązanym wokół szyi na paryską modłę, trzymających w jednej dłoni papierosa, a w drugiej tomik Szymborskiej. Śmieszy Cię, że wystarczy wsiąść w pierwszy z brzegu tramwaj, by przekonać się, że kilka przystanków dalej czar pryska, a urocze kamienice ustępują miejsca nieciekawym blokowiskom. Ba, dalej jest jeszcze gorzej. Zaczynasz nabierać przeświadczenia, że podstępem wywieziono Cię do jakiejś zatęchłej dziury na prowincji i tylko tabliczki z nazwami ulic przypominają, że to wciąż jeszcze drugie największe miasto w Polsce.

Zrozumiem, jeśli powiesz, że nie masz w zwyczaju przemierzać ulic Krakowa tak jak ja, po azjatycku, ale nawet nie próbuj wmawiać mi, że najsłynniejszy gród nad Wisłą jest Ci kompletnie obojętny. Bujać to my, a nie nas.

12 komentarzy:

  1. Osobiście widząc grupę Azjatów cykających miliony zdjęć na jednej ulicy zawsze się uśmiecham. Dla mnie to naprawdę fajna sprawa, przemierzają kawał świata, więc należy im się stos zdjęć. Nie mogę jednak pojąć pozowania pań z Azji. Często mają ze sobą rekwizyty jak np. pluszowe miśki i wyginają się w przedziwne pozy. To naprawdę fascynujące zjawisko. Po za tym ja sama mam słabość to robienia zdjęć, więc nie dziwie się Azjatom. Nie umiem wyjść z domu i nie sfotografować rodzinnego Wrocławia zwłaszcza jak jestem w okolicach rynku i ul. Świętego Antoniego :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest, azjatycki infantylizm potrafi budzić zdumienie zmieszane z politowaniem. Co do zdjęć zaś, to skoro tak wiele się ich cyka, nawet nie podejmuję się zgadywać, ile razy każde z nas mimowolnie stało się bohaterem drugiego planu. Najbardziej ciekawi mnie jednak ta ulica św. Antoniego w Twoim obiektywnie. Pochwalisz się jakoś?

      Usuń
  2. Nie wiem czy takie zwiedzanie na Azjatę jest złe. Dla mnie wynika ono z tego, że w życiu nie-turystycznym często żyjemy w pędzie, a potem jak jest urlop chcemy wszystko nadrobić na hurra. Bo przecież trzeba z każdej minuty wycisnąć ile się da. Niestety wtedy również wpędza się w to urlopowe życie w pośpiechu, ale jednak wydaje się być ono mimo wszystko przyjemne i znacznie bardziej satysfakcjonujące.
    Choć nie powiem lubię czasami pojechać gdzieś i włóczyć się tak bez pośpiechu ulicami zwiedzanego miasta, niespiesznie chłonąc jego atmosferę (tak było z grudniowym wypadem do Rzymu).
    Po prostu zależy jak leży ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyli jednak to uzależnienie od wiecznego pędu? Najlepsze, że potem wraca człowiek taki "wypoczęty" z urlopu, by w poniedziałek pójść do pracy i wreszcie się zrelaksować. Zgadzam się, taki nieśpieszny Rzym jest czasem bardzo potrzebny.

      Usuń
    2. Po powrocie z urlopu to w pracy raczej nie wypoczywam, ale urlopie innych gości u mnie w domu... to już tak :D

      Usuń
  3. Cóż, Kraków nigdy się nie nudzi. Sama, mieszkając tu już ponad 4 lata, nie znam połowy miejsc. Cały czas śmieję się na wspomnienie pewnego Anglika, którego w ramach couchsurfingu wzięłam na wycieczkę po Kazimierzu i... sama się zgubiłam. Może to tylko moja orientacja, ale mam okropne wrażenie, że Krakowska i Starowiślna stale zamieniają się miejscami.

    Następnym razem koniecznie musicie zaglądnąć do kafeterii Vidok na szczycie Jubilatu - stamtąd dopiero jest widok na Wawel !:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I dopiero teraz mówisz o tym Vidok-u?! A co do Twojego mieszkania w Krakowie od ponad 4 lat, to tym bardziej możemy szczycić się, że pokazaliśmy Ci miejsce, którego nie znałaś. :)

      Usuń
  4. Gdziekolwiek jadę mój aparat fotograficzny niestety nie ma chwili wytchnienia.
    No może z wyjątkiem Krakowa, ponieważ jestem tutaj codziennie, więc nie ma obawy,
    że nie zdążę zobaczyć tego, czy owego:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Heh, cudze chwalicie...? A tak całkiem serio, to wiem, że spacerując ulicami swojego miasta trudno o szybsze bicie serca na widok doskonale znanych turystycznych atrakcji.

      Usuń
    2. Masz rację. Niejednokrotnie łapię się na tym, że o Krakowie wiem mniej niż osoby które są tutaj rzadko.
      Ale już od tej wiosny postanowiłam nadrobić wszystkie zaległości i razem z Kacprem Ryxem systematycznie będę wgryzać się w miasto:)

      Usuń
    3. Mam podobnie. Mieszkałam w Krakowie 5 lat i chyba nie mam ani jednego zdjęcia chociażby na Kazimierzu, czy koło smoka wawelskiego. Doprawdy wstyd. Karty pamięci zapchane po powrocie z zagranicznych wojaży a piękne zakątki Polski niesfotografowane..

      Usuń
    4. Pewnie masz rację, że wstyd, ale lepiej się nie będę wymądrzał, bo z Wrocławiem miałem podobnie.

      Usuń