czwartek, 18 lutego 2016

Wechselstube


Jedną z niezaprzeczalnych zalet pracy w kraju należącym do tzw. eurostrefy jest częściowe uwolnienie się od problemu wymiany pieniędzy przed każdą podróżą za granicę. Doprawdy szybko można przyzwyczaić się do wygody, jaką daje zerwanie z koniecznością każdorazowego odwiedzania kantorów i przestawiania się na funkcjonowanie w różnych walutach. Niestety, podróż do Polski, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii czy choćby któregoś z krajów skandynawskich wiąże się w dalszym ciągu z nieuchronnym powrotem do dawnych schematów. I choć sposobów pozwalających wymienić jedną walutę na drugą jest dziś całkiem sporo, nadal trudno uwolnić się od myśli, że ścierają się na tym polu dwa wzajemnie wrogie obozy, z których jeden ewidentnie poluje na frajerów, a drugi musi zabiegać o to, by nie dać się wykiwać.

Niniejszym przedstawiam krótką, jednoaktową tragedię pt. "Wechselstube" z niosącą nadzieję przemianą bohatera w wielkim finale. Kurtyna w górę!

Scena I: Taksówkarz


Jest noc z niedzieli na poniedziałek, kilka minut po północy. Samolot z Paryża ląduje we Wrocławiu co najmniej pół godziny po czasie. W trakcie niespełna dwugodzinnego lotu wytrzęsło nim jak rzadko kiedy, bo gdzieś nad Niemcami zaliczyliśmy solidną burzę. Z rozkładu jazdy wynika, że ostatni tego dnia autobus odjechał z przystanku "Port lotniczy" jeszcze zanim dotknęliśmy ziemi, a zawracanie głowy znajomym o tej porze raczej nie wchodzi w grę. Jedyna opcja to wsiąść do którejś z taksówek. Tuż po wyjściu z terminala spostrzegam, że dwie inne osoby również zerkają w stronę postoju, brzęcząc gorączkowo przeliczanymi monetami. Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia i po kilku chwilach zajmujemy już wspólnie miejsca w pojeździe, ustaliwszy naprędce, że najwygodniej będzie, jeśli udamy się w stronę dworca głównego, skąd każdy będzie miał jakiś nocny autobus. Na wszelki wypadek inicjuję rozmowę z taksówkarzem, dając mu aż nazbyt wyraźnie do zrozumienia, że jestem stąd i doskonale wiem, którędy dotrzeć do centrum. Na nic się to zdaje, bowiem na miejscu okazuje się, że kwota na liczniku przewyższa koszt podany początkowo przez taksówkarza o jakieś 10zł. Biedak z pewnością nigdy dotąd nie woził pasażerów na dworzec, więc mógł odrobinę niedoszacować, prawda? Niechętnie przetrząsamy najgłębsze zakamarki plecaków. Okazuje się, że zapasowe złotówki ma jeszcze tylko Hiszpan, ale nie chce ich wydać, bo obawia się, że zabraknie mu na pociąg do Krakowa. Ja w portfelu znajduję jeszcze tylko 3 euro w gotówce. Pytam, czy może być, w końcu to więcej niż 10zł. Kierowca w pierwszym odruchu marszczy brwi, ale ostatecznie akceptuje brakującą należność w obcej walucie, wyrzekając przy tym, że jest przez nas stratny, bo ostatnimi czasy ceny euro spadły do... 3zł! Na końcu języka mam odpowiedź, że wyjechałem z Polski zaledwie sześć dni temu, więc może darować sobie wciskanie kitu, ale ostatecznie i ja macham ręką. Nie będę robił afery o 3 euro. Taryfiarz odjeżdża, współpasażerowie się rozchodzą, a ja dygam piechotą na Krzyki z poczuciem, że dałem się sfrajerować.

Scena II: Kantor na dworcu


Kolejka osób oczekujących na wymianę waluty w kantorze na dworcu kolejowym Köln Hbf z trudem mieści się w niewielkim pawilonie. Wszyscy stojący przede mną wyglądają na przyjezdnych, co samo w sobie powinno sprowokować natychmiastowe zapalenie się czerwonej lampki z napisem "Uwaga, potencjalna pułapka na turystów: Zaraz zostanę zrobiony w balona!". System wczesnego ostrzegania jednak najwyraźniej szwankuje. Mam zamiar zaopatrzyć się we franki szwajcarskie, które zgodnie z cennikiem przed wejściem jak i moim własnym wyobrażeniem o bieżących kursach walut są odrobinę tańsze niż euro. Gdy przychodzi wreszcie kolej na mnie, podaję kasjerowi pewną sumę w euro przekonany, że dostanę w zamian dokładnie taką samą kwotę we frankach plus resztę. Pan jednak informuje mnie, że aby otrzymać żądaną kwotę we frankach muszę dopłacić jeszcze trochę euro. Jego rachunki kompletnie do mnie nie przemawiają aż do momentu, kiedy orientuję się, że od transakcji naliczona została prowizja w wysokości 20 euro. Zdaję sobie niestety sprawę, że to jedyny kantor, jaki znam w okolicy, a konta we frankach nie posiadam, by móc wymienić pieniądze za pośrednictwem Internetu. Z braku lepszej opcji przystaję na zaproponowane warunki, po czym wychodzę, obiecując sobie, że nigdy więcej tu nie wrócę. Jeszcze raz spoglądam na cennik przed wejściem, by spostrzec wreszcie informację wypisaną drobnym drukiem na samym dole, że od każdej transakcji pobierana jest prowizja. Et voilà!

Scena III: Olśnienie


Obniżenie przez agencję Standard & Poor's ratingu Polski do poziomu BBB+ w połowie stycznia bieżącego roku skutkuje gwałtownym osłabieniem się złotówki. Przylatując do Krakowa kilkanaście dni po tym wydarzeniu, spodziewam się więc po raz pierwszy w życiu sprzedać euro naprawdę drogo, bowiem średni kurs oscyluje wokół 4,40zł. Nie jestem zorientowany, do którego kantoru najlepiej uderzyć, dlatego – spacerując ulicami starego miasta – spoglądam co pewien czas na tabele kursów. Zdaję sobie sprawę, że w tej części Krakowa z wymiany walut korzystają przede wszystkim turyści, ale nie ma chyba sensu włóczyć się z tego powodu po odległych dzielnicach. Idąc ulicą Grodzką w stronę Wawelu, spostrzegam kątem oka cenę kończącą się na 39, więc bez chwili wahania wparowuję do środka, ciesząc się już na myśl o dobiciu targu. Mina rzednie mi nieoczekiwanie, gdy pracownik kładzie na ladę należność w złotówkach. Spoglądam jeszcze raz w stronę tabeli kursów, gdy wtem spada na mnie olśnienie – przegapiłem zero. Cena oferowana w tym punkcie to 4,039zł, a nie 4,39zł, jak pierwotnie sądziłem. Zważywszy, że w większości kantorów ceny skupu wahają się tego dnia między 4,35zł a 4,38zł, musiałbym upaść na głowę, żeby dać się facetowi tak oskubać. Od razu widać, że liczy na nierozważnych, którzy złapią się na jego numer dokładnie tak samo, jak ja przed chwilą. Dość tego! Wycofuję transakcję. Mężczyzna ewidentnie ma do mnie jakieś pretensje. Ja z postawy "Bardzo przepraszam" nieoczekiwanie nawet dla samego siebie przełączam się na tryb "Jesteś pan oszust i złodziej!". Mój adwersarz z niekłamanym oburzeniem rzuca mi z powrotem banknoty, z którymi do niego przyszedłem, a ja udaję się do konkurencyjnego punktu po drugiej stronie ulicy. Kwota, którą o mały włos bym stracił, wystarcza na obfity obiad dla dwojga w miłym lokalu na Kazimierzu.

Scena IV: Zwycięstwo


Recepcjonistka w hotelu prosi o uregulowanie należności za pobyt. Podaję jej niemiecką kartę kredytową, a pani natychmiast pyta mnie, czy życzę sobie rozliczyć transakcję w euro. Ja tymczasem rzucam okiem na tablicę informacyjną za jej plecami, z której wynika, że konwersja ze złotówek realizowana jest po kursie 4zł za 1 euro. Dziękuję jej więc uprzejmie i zapewniam, że wolę, by o przewalutowanie zatroszczył się raczej mój bank. Kilka dni później loguję się do konta internetowego i widzę, że dzięki rozliczeniu płatności w polskich złotych, bank przeliczył mi cenę noclegu po kursie bardzo zbliżonym do średniego, dzięki czemu udało mi się w końcu uniknąć smutnej doli frajera. W głowie słyszę już rozlegające się fanfary. Przynajmniej tym razem nie byłem mądry po szkodzie, ani nawet w trakcie szkody.

Dziś wiem już, że lepiej poprosić taksówkarza, by ten poczekał, aż przespaceruję się do bankomatu i dopłacę brakującą należność. Ba, mam nawet zapisany w telefonie numer firmy taksówkowej, w której kurs z lotniska do centrum Wrocławia kosztuje dokładnie połowę tamtej ceny. Wiem również, że za nic w świecie nie opłaca się odwiedzać niemieckich kantorów, bo o wiele korzystniej jest wziąć ze sobą w podróż kartę płatniczą i użyć jej na miejscu w jednym z bankomatów (najlepiej należącym do tej samej grupy, co mój bank). Wiem nawet, że w Krakowie wystarczy udać się do pobliskiej galerii handlowej, gdzie – wbrew moim przypuszczeniem – kursy walut potrafią być całkiem korzystne. No i wreszcie wiem, że transakcje kartą należy zawsze rozliczać w lokalnej walucie. Ależ jestem teraz mądry, co? Cóż, i Ty i ja dobrze wiemy, że najpewniej niedługo znów wpadnę w kolejną turystyczną pułapkę, bo walka jest nierówna, a jej reguły dość pokrętne, lecz przynajmniej uczę się na błędach. 

6 komentarzy:

  1. Jej, nawet nie chcę myśleć, jakim sama zawsze jestem naiwnym frajerem. Moje przygody z kantorem wyglądają tak, że płacę, dostaję pieniążki i cieszę się bez względu na to jaka to jest kwota. Cóż ;) ...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kto wie, czy per saldo i tak nie wychodzimy na tym tak samo? :D

      Usuń
  2. Te prowizje gdy chce się wymienić pieniądze są straszne i sama tego nie ogarniam dlaczego muszę dopłacać! Za każdym razem ubolewam też nad tym, że euro jest takie drogie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieszkając w Polsce chyba najkorzystniej jest mieć dodatkowo konto walutowe w euro i wymieniać pieniądze przez Internet. Wielu ludzi tak robi. Zwłaszcza ci, którzy często wyjeżdżają albo spłacają kredyt w tej walucie. Sam zresztą z tego korzystałem przez długi czas. Tańszej opcji nie znam. :)

      Usuń
  3. Ale masz przygody :D Kiedyś, wracając z imprezy, zauważyłam w portfelu absolutny brak kasy, brak 2zł na bilet nocny! A że bardzo mi się spieszyło, bo byłam na światłach a bus już podjeźdżał na przystanek, to zaproponowałam obcemu kolesiowi kupno 2 euro w cenie 2 zł! 5 mógł nie mieć albo zacząć się zastanawiać, a ja nie miałam czasu. To dopiero oznacza się dać sfrajerować na własne życzenie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Paradoksalnie, w tych okolicznościach mogło się okazać, że dobiłaś całkiem niezłego targu. Gdybyś nadziała się w autobusie na kontrolę, pewnie zapłaciłabyś jeszcze więcej za jazdę bez biletu. Swoją drogą, podziwiam Twoją błyskotliwość. Nie wpadłbym chyba na pomysł szybkiej wymiany walut z przypadkowym przechodniem. :D

      Usuń