środa, 23 marca 2016

Jeden tydzień na uniwersytecie w Birmingham


Szczycimy się, gdy dwie, czasem nawet trzy szkoły wyższe z naszego kraju trafią do tak zwanego "Shanghai Ranking" czyli szacownego grona pięciuset najlepszych uczelni na świecie, ale czy to faktycznie powód do dumy? Wprawdzie Wielka Brytania może powiedzieć dokładnie to samo o swoich uniwersytetach, lecz w kontekście pierwszej dziesiątki. Dlaczego więc polskie uczelnie w porównaniu z zagranicą wypadają tak blado? Najkrótsza odpowiedź brzmi: Nie wiem, ale od dawna bezskutecznie łamię sobie nad tym głowę, dlatego wybrałem się w końcu na zwiady. 

Na starcie mam w głowie znacznie więcej pytań niż odpowiedzi: Czyżbyśmy byli mniej zdolni? Mniej inteligentni? Mniej kreatywni? Czy nasi profesorowie są gorszymi specjalistami? Czy ten sam wykład w innych uniwersytetach prowadzony jest lepiej, ciekawiej i bardziej fachowo? Po części pewnie tak, w końcu czołowe amerykańskie uczelnie mogą poszczycić się nazwiskami najwybitniejszych naukowców we wszystkich niemal dziedzinach. Na Ameryce wszakże ranking się nie kończy. Poza tym, wielokrotnie docierają do nas wieści, że jacyś nasi rodzimi specjaliści (jak choćby dermatolodzy czy programiści) od lat należą do światowej czołówki. Skoro jest więc tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Kształcenie studentów to jeszcze nie wszystko

Na wstępie należy rozgraniczyć dwie zasadnicze kwestie – dydaktykę i badania naukowe. O tę pierwszą raczej możemy być spokojni. Wykształcenie dobrego inżyniera, licencjata czy magistra nie jest znowu aż tak wielkim wyzwaniem. Uczelnie publiczne w dużych polskich miastach z pewnością są w stanie sprostać temu zadaniu. Rzecz jasna prowadzenie zajęć ze studentami to tylko część obowiązków pracowników naukowo-dydaktycznych. W tym miejscu wypada mi dodać mały przypis – w Polsce mamy pracowników dydaktycznych i naukowo-dydaktycznych. Nie istnieją pracownicy (wyłącznie) naukowi, toteż każdy przedstawiciel kadry akademickiej zobowiązany jest prowadzić zajęcia, co nie zawsze odbywa się z pożytkiem dla studentów.

Od czasu do czasu przewija się w mediach hasło finansowania polskiej nauki; na ogół w kontekście niedostatecznej ilości środków, obietnic rychłej poprawy sytuacji, a czasem niestety również w sytuacjach nadużyć, przywłaszczeń i wszczętych postępowań prokuratorskich. Pomijając wysnuwane niejednokrotnie zarzuty o utrzymywaniu ciepłych posad dla bezużytecznych darmozjadów (z którymi to zarzutami zgadzam się wyłącznie sporadycznie), panuje powszechne przekonanie, że w Polsce na naukę przeznacza się stanowczo zbyt mało środków (z czym zgadzam się zdecydowanie częściej), lecz nie czas to ani miejsce na wylewanie żali. W skrócie rzecz ujmując, naukowcy w Polsce mają do dyspozycji dwa zasadnicze źródła finansowania swoich badań – środki statutowe (czyli gwarantowany wycinek tortu wykrojony przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego z budżetu państwa dla danej jednostki naukowej) oraz granty (o które należy się ubiegać "na własny rachunek" w konkursach organizowanych przez stosowne instytucje, jak Narodowe Centrum Nauki czy Narodowe Centrum Badań i Rozwoju). Dla zobrazowania sytuacji dodam, że jeszcze do niedawna środki statutowe w mojej jednostce wystarczały na pokrycie kosztów związanych z publikacją każdego solidnie przygotowanego artykułu na co najmniej europejskim poziomie, co wiązało się z uiszczeniem stosownych opłat, jak również sfinansowaniem kilkudniowego wyjazdu na międzynarodową konferencję. Bardzo zgrubnie szacując, uczciwie pracujący naukowiec w Polsce jest w stanie napisać rocznie od jednego do trzech wartościowych artykułów przedstawiających wyniki jego najnowszych badań. Tylekroć też będzie on musiał zwrócić się do administracji uczelnianej z prośbą o pokrycie kosztów z tym związanych.

Wyruszam na Wyspy

Dodatkową pomocą ministerialną dla młodych pracowników uczelni (<35 lat) są coroczne minigranty, za których rozdysponowanie odpowiadają władze danej jednostki akademickiej. To właśnie z tych środków udało mi się pozyskać finansowanie mojej tygodniowej wizyty w CERCIA (Centre of Excellence for Research in Computational Intelligence and Applications), jednym z czołowych europejskich ośrodków naukowych prowadzących badania z dziedziny inteligencji obliczeniowej, będącym zarazem częścią University of Birmingham.

Gdy docieram na miejsce, czuję się trochę jakbym wylądował na planie serialu ukazującego codzienne życie studentów angielskiego kampusu. Otacza mnie kompleks niesamowitych wiktoriańskich gmachów wzniesionych wokół placu na planie koła ze starą wieżą zegarową pośrodku. Gdziekolwiek spojrzę, przewijają się twarze studentów z całego świata biegnących na lunch, do biblioteki czy na kolejne zajęcia. Ja tymczasem staram się chłonąć szczególną atmosferę tego miejsca, zwłaszcza, że wczorajszy spacer ulicami Birmingham dość szybko pozwolił mi się zorientować, że osiedle uniwersyteckie stanowi jedną z najbardziej atrakcyjnych wizualnie części tego przemysłowego miasta.

Piorunujące pierwsze wrażenie

Szef CERCIA zjawia się punktualnie na spotkaniu i natychmiast proponuje, byśmy zwracali się do siebie po imieniu. Zdaję sobie sprawę, że niemal każde słowo w poprzednim zdaniu może wywoływać osłupienie, dlatego zatrzymam się nad nim jeszcze przez chwilę. Chciałoby się rzec: Konia z rzędem temu, kto nigdy nie doświadczył na którejkolwiek z polskich uczelni uganiania się za niejednym Wielce Szanownym Panem Profesorem Doktorem Habilitowanym, któremu najpierw należało zasypać skrzynkę mailową usilnymi prośbami o spotkanie w tej czy innej sprawie, by pewnego dnia wreszcie zostać zaproszonym na konsultacje odbywające się przez dwie godziny w tygodniu, a potem kwitnąć pod drzwiami gabinetu wraz z grupką poznanych na miejscu towarzyszy niedoli, wypatrując nadejścia głównego bohatera całego tego zamieszania, który to pozwolił sobie uszczknąć z czasu wyznaczonego na audiencje jeden czy dwa akademickie kwadranse na poczet miłej pogawędki ze spotkanymi na hallu kolegami. Znalazłszy się w takiej sytuacji, krew zalewa człowieka do tego stopnia, że kwestia popularnego w krajach anglosaskich natychmiastowego przejścia na "ty" nie ma już nawet najmniejszego znaczenia. No cóż, powiesz może, że zbyt mało jeszcze zaznałem kontaktów z zagranicznymi profesorami, by wyrobić sobie uczciwy pogląd na ich temat. Nie zmienia to jednak faktu, że ci, których miałem przyjemność spotkać, nie zachowywali się jak celebryci, mimo iż niektórzy z nich bez wątpienia należą do grona światowej klasy specjalistów w swym fachu.

Wróćmy jednak do Birmingham, gdzie dowiaduję się właśnie, że niemal wszystkie moje dni spędzone w Wielkiej Brytanii będą wypełnione zajęciami. Cieszę się, że ktoś zadbał o to, bym wykorzystał ten czas do maksimum, mimo iż jestem zaledwie jednym z kilkudziesięciu zagranicznych gości, którzy odwiedzają CERCIA każdego roku. Jeszcze tego samego popołudnia uczestniczę w interesującym mnie seminarium, a termin mojego ustalamy na za dwa dni. Wieczór przeznaczam więc na dopracowanie prezentacji.

Następnego ranka zjawiam się w kampusie sporo przed czasem. Chcę mieć kilka chwil na to, by bez pośpiechu zwiedzić najstarszy gmach przeznaczony dziś w większości na biura dla pracowników administracji uczelnianej. Spacerując jego starymi korytarzami, wyobrażam sobie, że cofam się w czasie. Powolnym krokiem przemierzam długi hall, omiatając przepełnionym ciekawością wzrokiem każdy zakamarek, zupełnie jakbym odkrywał jakieś nieznane dotąd nikomu tereny. W pewnym momencie spostrzegam gablotę zatytułowaną "Nasi absolwenci – laureaci Nagrody Nobla". Z trudem przezwyciężając ukłucie zazdrości, studiuję notkę biograficzną każdej z wymienionych tam postaci. Czuję się przy tym jak przybysz z odległej planety, delegat kompletnie nieistotnego uniwersytetu położonego gdzieś na rubieżach Europy, albo jeszcze trafniej – zakonspirowany szpieg usiłujący wykraść tajemnice wrogiego imperium. Po raz pierwszy w tym tygodniu dobitnie dociera do mnie, jak wielka przepaść dzieli którąkolwiek z polskich uczelni od tej, na której właśnie się znajduję.

Goście, goście

Większość zasugerowanych mi wykładów prowadzą wizytujący specjaliści. Jest wśród nich przedstawiciel dużego koncernu z branży chemicznej, a nawet szef działu badań i rozwoju w europejskim oddziale znanego motoryzacyjnego giganta. W dalszej kolejności trafiam na zajęcia prowadzone przez informatyków z Londynu zajmujących się masowym zrównoleglaniem obliczeń oraz na seminarium pewnego doktora z Manchesteru opowiadającego o zaproponowanych przez jego grupę badawczą rozwiązaniach z dziedziny eksploracji danych dla potrzeb okolicznych szpitali. Dodam dla porządku, że wspomniane wystąpienia nie są częścią żadnego międzynarodowego sympozjum, lecz stanowią zaledwie niewielki wycinek z długiej listy najzwyklejszych wydarzeń odbywających się tutaj w trakcie trwania roku akademickiego. Rzecz jasna spotkania te nie wymagają żadnych specjalnych zaproszeń czy uiszczenia jakichkolwiek opłat. Przeciwnie, są otwarte dla wszystkich chętnych, a frekwencja na nich jest niekiedy naprawdę imponująca.

Moja kolej

Nieuchronnie zbliża się moment mojego wystąpienia. Wiem, że będzie w nim uczestniczyć jedynie garstka doktorantów bezpośrednio zainteresowanych tematem, ale i tak zżera mnie trema. Ostatecznie w sali zjawia się kilkanaście osób. Krótka pogawędka na początku spotkania pozwala mi się zorientować, że faktycznie każde z nich zajmuje się zagadnieniami bardzo blisko spokrewnionymi z tym, co i mnie interesuje. Wygląda więc na to, że znalazłem się wśród swoich. Mimo tego zaskakuje mnie, że przez cały czas trwania prezentacji prawie nikt nie przysypia, a po drodze pada całkiem sporo pytań. Zdaję sobie przecież sprawę, że żaden ze mnie charyzmatyczny mówca, a na dodatek to, co mam do powiedzenia podczas seminariów, raczej nie porywa tłumów. Z zasady nie miewam więc za złe kolegom czy studentom, że wielu z nich zdarza się zgubić wątek bądź też najzwyczajniej odpłynąć myślami w trakcie moich wywodów. Zaangażowanie zgromadzonych dziś słuchaczy budzi we mnie niekłamany podziw. A może są aż tak dobrymi aktorami?

Po seminarium idziemy na obiad do nieznanej mi dotąd knajpki. Zjadam tam pierwszy w tym tygodniu posiłek, który faktycznie smakuje jak jedzenie. Dotychczas trafiałem niemal wyłącznie na kompletnie nijakie dania o konsystencji zmielonego papieru. Nie jest w końcu tajemnicą, że Wielka Brytania nie słynie raczej z wytwornej kuchni. Wspomnieć też trzeba, że już samo znalezienie w kampusie miejsca, gdzie serwuje się posiłki niebędące fastfoodem, stanowi dla mnie nie lada wyzwanie, za to lokali kuszących poobiednią kawą i ciachem doprawdy nie brakuje. Każdego dnia kolejka do kasy w jednym z nich sięga daleko poza obręb kawiarni.

Studenckie życie "Made in UK"

Dwa kolejne dni spędzam przede wszystkim w nowoczesnym gmachu School of Computer Science. Studenci zajmują w nim większą część parteru oraz piwnicę. Mieszczą się tam laboratoria, sale ćwiczeniowe i biblioteka, w której momentami trudno o skrawek wolnego miejsca. Najciekawiej jest chyba jednak na dole. Spotkać tam można grupy młodych ludzi przeprowadzających eksperymenty z udziałem przeróżnych robotów. Na pierwszy rzut oka widać, że sprawia im to dużo frajdy. Muszą zresztą być naprawdę zaangażowani w swoje projekty, bowiem kompletnie nie zwracają uwagi na osoby przechodzące korytarzem, które zmuszone są do uprawiania slalomu między mozolnie kroczącymi maszynami. Niektóre z tych urządzeń przypominają modele, jakie znałem dotychczas wyłącznie z ich matematycznego opisu oraz komputerowych symulatorów. Ciekawe, ile wysiłku trzeba tutaj włożyć, bo dostać do ręki takie zabawki.

Pod koniec mojej wizyty, gdy zbieram się już do wyjścia tuż po zakończeniu ostatnich zajęć, na drzwiach toalety spostrzegam ogłoszenie przypominające o konieczności zadeklarowania miejsca odbywania semestralnego stażu w wybranej przez siebie firmie z branży informatycznej. Nie mam co prawda pojęcia, które przedsiębiorstwa są w zasięgu studentów, ale przypuszczam, że stażyści nie zajmują się w nich skanowaniem dokumentów ani wprowadzaniem danych do arkusza kalkulacyjnego.

Twarde lądowanie

Podróż powrotną pokrywam częściowo z własnej kieszeni, bowiem cena biletu lotniczego przekracza mój oficjalny budżet. Od tej pory zresztą większość podróży uczelnianych zmuszony będę finansować samodzielnie. Ilość pieniędzy, jaka w tym roku wpływa z ministerstwa z przeznaczeniem na środki statutowe jest kuriozalnie niska, a minigranty dla młodych, o których wcześniej wspominałem, stoją pod znakiem zapytania. W poprzednich latach o tej porze roku rozpoczynały się już związane z nimi konkursy, tym razem jednak wciąż niczego na ich temat nie wiadomo na pewno.

Nie chcę zakończyć smutnym wnioskiem, że pieniędzy nigdy nie było wiele, a obecnie jest ich jeszcze mniej. Wielu moich znajomych staje na rzęsach, by je zdobyć – pracując na etatach lub wypełniając kolejne wnioski grantowe, a najczęściej jedno i drugie. Co więcej, sądzę, że nawet gdyby nagle spadły na nas grube miliony, sam zastrzyk gotówki nie przyczyniłby się automatycznie do natychmiastowego awansu polskiego szkolnictwa wyższego w światowych rankingach. Różnicy, jaka jest między nami a Wielką Brytanią, nie da się niestety wyrazić wyłącznie saldem w rachunku bankowym.




2 komentarze:

  1. Po pierwsze wow, naprawdę zazdroszczę takiej uczelnianej przygody. A po drugie to jakoś tak smutno się człowiekowi robi kiedy czyta to wszytko, bo... Myślę o tym, że w przyszłym roku stanę się studentką, ale zapomnieć mogę o tak cudownej uczelni jaką cieszyć się mogą moi brytyjscy czy amerykańscy itd. rówieśnicy. Od razu przypomina mi się opowieść mojej mamy, która pod koniec lat 80 będąc pierwszy raz za granicą w RFN weszła do sklepu pełnego w przeróżne towary, a tym czasem w Polsce półki świeciły pustkami. Czuję się trochę podobnie w kwestii tych uczelni. I narasta taka wewnętrzna złość w człowieku, z drugiej jednak strony i tak trzeba docenić możliwość jaką się ma w końcu w wielu krajach jest gorzej...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo celnie to ujęłaś. Na szczęście studiowanie za granicą jest dziś chyba znacznie prostsze niż kiedykolwiek. Program Erasmus jest na przykład bardzo wydajną "katapultą". Może więc nie będzie tak źle? :)

      Usuń