wtorek, 14 czerwca 2016

Asymetria


Praca w polsko-niemieckim przedsiębiorstwie z natury rzeczy wymaga od części personelu odbywania regularnych podróży pomiędzy tymi krajami. Kilka dni temu okazało się, że M. (zatrudniony w centrali firmy we Wrocławiu) i ja podróżować będziemy tym samym lotem z Dortmundu. On wracał akurat z Niemiec, ja natomiast wybierałem się do Polski. Dość powiedzieć, że to dopiero początek różnic pomiędzy nami.

Ustaliliśmy, że spotkamy się na stacji metra i wspólnie odjedziemy pociągiem o 13:57. Zjawiłem się więc na peronie dziesięć minut przed planowym odjazdem, gdzie szybko zorientowałem się, że M. jeszcze nie ma. Dostrzegłem go na horyzoncie dopiero o 13:58, gdy opanowanym krokiem maszerował wzdłuż peronu, mając tuż za plecami nasz pociąg. Zdążył na niego wyłącznie dzięki temu, że metro dotarło z opóźnieniem. Wytłumaczyłem sobie, że pewnie z daleka zobaczył na tablicy informację o dodatkowych dwóch minutach i dlatego celowo zgrywał wyluzowanego, by móc przywitać mnie słowami "Perfect timing, huh?". 

Po drodze M. z rozbrajającą szczerością wyznał, że jeszcze nawet nie odprawił się na samolot, więc wydobył z kieszeni smartfona, by nadrobić zaległości. Okazało się, że musi dokonać tego najpóźniej trzy godziny przed odlotem, a zatem pozostało mu już tylko nieco ponad czterdzieści minut. Wyraz jego twarzy dawał jednak jasno do zrozumienia, że to przecież cała wieczność. Uznałem więc, że nie ma sensu przyznawać się, że ja odprawiłem się już kilka dni temu, że moje miejsce to 7B, a kartę pokładową mam dawno wydrukowaną, złożoną na cztery części i schowaną w paszporcie na stronie ze zdjęciem. 

Gdy dotarliśmy na dworzec, skąd odjeżdżają pociągi do Dortmundu, pozostawało nam zaledwie dziewięć minut na przesiadkę. Z racji tego, że M. niezbyt często bywał w tym miejscu, postanowił zdać się na mnie. Wyrwałem się zatem do przodu, żebyśmy czym prędzej dotarli na dość odległy peron, lecz po chwili spostrzegłem, że mój towarzysz najwyraźniej uznał, że nie ma sensu zanadto się śpieszyć. Uświadomiłem mu, że czeka nas ponad godzina jazdy pociągiem i jeśli na niego nie zdążymy, to jedynym ratunkiem będzie droga okrężna z przesiadką w centrum Dortmundu. Efekt, jaki uzyskałem, był jednak odwrotny do zamierzonego, ponieważ M. uznał, że skoro jest jeszcze w zasięgu jakiś plan B, to tym bardziej nie ma powodów do niepokoju. Temat rozmowy skierował natomiast na wydarzenia poprzedniego wieczoru, kiedy to odkrył niesamowitą knajpę, do której – jak się okazało – nigdy nie zajrzałem, choć mieści się ona nie dalej niż pięćset metrów od mojego domu. Trochę wstyd, fakt.

Chyba nie zdziwię Cię, jeśli wspomnę, że krótko przed odlotem M. ulotnił się do kawiarni na małą czarną, a gdy wrócił i zobaczył kolejkę pasażerów ustawionych do naszej bramki, rzucił tylko retorycznie, że chyba nie zamierzam sterczeć tam bez sensu z całym tym tłumem, skoro wszyscy mamy zarezerwowane miejsca w samolocie. Owszem, ustawianie się w ogonku do bramki i stanie tam dla samego stania na ogół kompletnie mija się z celem, dlatego też często nie mogę się nadziwić, po co ludzie formują kolejkę jeszcze na długo zanim rozpocznie się wpuszczanie pasażerów na pokład, ale instynkt podpowiadał mi, że zwlekanie do ostatniej chwili również nie skończy się najlepiej. Nie myliłem się. Wsiedliśmy do samolotu, gdy większość osób zajęła już swoje miejsca, przez co z trudem udało mi się znaleźć przestrzeń na bagaż w schowku ponad głowami i to w miejscu nieco oddalonym od mojego fotela. Musiałem przeorganizować konfigurację dwóch plecaków innych pasażerów, którzy bacznie przyglądali się moim działaniom, by móc wreszcie domknąć klapę. Gdy ostatecznie zająłem swoje miejsce, zamierzając natychmiast ugasić zagłuszane od dobrych paru chwil pragnienie, uświadomiłem sobie, że butelka wody zakupionej na lotnisku w dalszym ciągu pozostaje w moim bagażu. W tym czasie M. położył sobie wygodnie torbę z laptopem pod siedzeniem, ciesząc się, że wszystkie pozostałe klamoty nadał w bagażu rejestrowanym. Ja zaś po raz pierwszy pomyślałem, że zabieranie dużej walizki w podróż służbową to jednak wcale nie taki obciach.

Krótko po wylądowaniu i przejściu do terminala lotniska we Wrocławiu usłyszeliśmy płynący z głośników komunikat wzywający do jak najszybszego ujawnienia się pasażera, który w hallu głównym pozostawił bez opieki niewielką różową torbę. W ciągu kilku minut informacja ta podana została do wiadomości jeszcze kilka razy, a spiker ją odczytujący stopniowo zmieniał formę wypowiedzi z uprzejmej prośby aż po zdecydowany nakaz. Nie zdziwiłbym się, gdyby po chwili wkroczyła do akcji grupa saperów, a lotnisko zostało ewakuowane, lecz najwyraźniej nikomu nie przyszło do głowy, że jakikolwiek szanujący się zamachowiec umieściłby ładunek wybuchowy w różowej torbie, więc zarówno pracownicy portu lotniczego jak i pasażerowie pozostali niewzruszeni.

Tego wieczora czekała mnie jeszcze dalsza podróż autobusem, podczas gdy M. ulotnił się czym prędzej, by zdążyć na wieczorny mecz inaugurujący EURO 2016. Na dworcu okazało się, że wieczorne połączenie, na które próbowałem właśnie kupić bilet, zostało niespodziewanie odwołane. Tym razem jednak nie miałem w zanadrzu planu B, a pani w kasie nie potrafiła wyjaśnić mi, dlaczego mój autobus dziś nie pojedzie. O komunikacji zastępczej również nie mogło być mowy. Pozostało jedynie rozsiąść się w poczekalni, wypakować komputer i poszukać informacji na własną rękę. Zaskakująco szybko znalazłem zresztą alternatywne połączenie kolejowe. Rzecz w tym, że pociąg odjechać miał dopiero za dziewięć godzin.

Gdzie jesteś M., gdy potrzeba Twojego życiowego farta? A może w swojej nonszalancji wybrałbyś się teraz na całonocną imprezę, gdybyś był na moim miejscu? Ja dziś wybieram opcję spontanicznego zorganizowania noclegu z perspektywą wczesnej pobódki na poranny pociąg.

* * *

Trzy dni później życie dopisało epilog do tej historii. Snułem się właśnie niecierpliwie po peronie, gdy kilka minut przed planowanym odjazdem pociągu z lotniska w Dortmundzie ogłoszono, że najbliższe połączenie do Kolonii zostało w dniu dzisiejszym odwołane. Nie tracąc rezonu, przespacerowałem się na inny peron, skąd piętnaście minut później odjechałem do centrum Dortmundu. Tam zaś, w oczekiwaniu na przesiadkę, wypiłem spokojnie kawę i obiecałem sobie, że następnym razem wybiorę się do znajdującego się naprzeciw Deutsches Fußballmuseum. Tego dnia dotarłem do domu jeszcze przed zapadnięciem zmroku, przekonawszy się, że nad Renem znacznie łatwiej o nonszalancję.


4 komentarze:

  1. Po pierwsze: "dlatego też często nie mogę się nadziwić, po co ludzie formują kolejkę jeszcze na długo zanim rozpocznie się wpuszczanie pasażerów na pokład" - DOKŁADNIE! Sama zawsze zadaję to pytanie współtowarzyszom podróży, ale nigdy nikt nie zechciał podjąć tematu, więc odpowiadałam sobie sama: "No właśnie przecież to kompletnie bezsensu" :D

    Muszę przyznać, że sama mam w swoim środowisku wielu takich M i owszem zazdroszczę im tego wszechobecnego luzu, spokoju ducha i optymizmu ponad rozsądek, ale przy byciu zorganizowaną mną wytrzymanie z takim M w sytuacji naprawdę istotnej jest niezwykle dotkliwym doświadczeniem (myślę, że oni też mają mnie dość z ciągłym narzekaniem). Ale może tak musi być, dla równowagi we wszechświecie ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może to ten sam mechanizm, który każe ludziom tłoczyć się przed wejściem do nowo otwieranego supermarketu?

      Podoba mi się Twoja hipoteza o równowadze we wszechświecie -- asymetria w skali mikro prowadzi do symetrii w skali makro. Celne spostrzeżenie! :)

      Usuń
  2. Hej, znam jedno wytłumaczenie ustawiania się wcześniej w kolejkach do samolotu! Wiele razy zdarzyło mi się z Rayanerze, że osobom tak mniej więcej od połowy kolejki kazali zostawiać bagaże podręczne i razem z dużymi wrzucali je do luku. A jeśli się spieszysz, bo gdzieś tam masz przesiadkę z 20 min... to przepadłeś ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, Ryanair wprowadził jakiś czas temu takie "usprawnienie". Średnio mi się ono podoba, bo wolę myśleć, że bagaż podręczny będę faktycznie miał pod ręką, więc nie widzi mi się oddawanie laptopa czy dokumentów do luku bagażowego. Z drugiej strony, fotele w "ryanach" są tak gęsto upakowane, że trudno się dziwić, że nad głowami brakuje miejsca na bagaże. No nic, nie chciałbym dobrnąć do konkluzji, że Ryanair jest głupi, zły i brzydki, bo uważam, że jest wprost przeciwnie -- dzięki nim latanie stało się dostępne praktycznie dla każdego, a przy lotach trwających nie więcej niż trzy godziny wiele niedogodności można spokojnie znieść. Trzeba tylko wypracować sobie jakąś własną strategię przetrwania. :)

      Usuń