wtorek, 12 lipca 2016

The long and winding road


Niby rozumiem, jak się tu znalazłem, ale i tak własnym oczom nie wierzę. Z całą pewnością jeszcze w piątek zjawiłem się w biurze krótko po świcie. To akurat pamiętam doskonale, bo tak nieprzyzwoicie wczesna pobudka była równie bolesna, co niezbędna, by po pracy zdążyć jeszcze na samolot. Popołudniowe godziny upłynęły mi jednak przede wszystkim na walce z syndromem "ołowianych powiek" i nieudolnych próbach utrzymania ich w górze wszelkimi dostępnymi sposobami. I choć momentami byłem już gotów uznać, że czas ten nigdy nie nastąpi, nadeszła wreszcie upragniona sobota. Siedzę więc na łące, liczę ukąszenia po komarach i gęba mi się cieszy bez opamiętania, bo oto dociera do mnie, że trawa, którą ugniatam właśnie tyłkiem to najprawdziwsza część toskańskiego ekosystemu.

Niespełna dwadzieścia cztery godziny temu nieznajomy mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie wertował liczne dodatki do weekendowego wydania Süddeutsche Zeitung, co pewien czas nieświadomie upuszczając któryś z nich na podłogę. Nim dobrnął do wiadomości sportowych, pracownicy lotniska rozpoczęli wpuszczanie pasażerów oczekujących na lot do Pizy, a ja bezpowrotnie straciłem go z pola widzenia. Gdy niespełna pół godziny później zająłem wreszcie miejsce w samolocie, obok mnie usiadła starsza kobieta. Jej również wypadały z rąk dodatki do południowoniemieckiej prasy. Zbierając z podłogi ogłoszenia drobne mojej współpasażerki, pomyślałem, że może warto by napisać w tej sprawie do wydawcy dziennika, lecz wkrótce potem uczucie senności wzięło górę nad ambicjami.

Dopiero lądowanie we Włoszech wyrwało mnie z objęć Morfeusza. Ciepłe ubranie, jakie wciąż jeszcze miałem na sobie, dotkliwie dawało do zrozumienia, że marne niemieckie lato, do którego z konieczności zdążyłem już przywyknąć, ustąpiło właśnie miejsca południowemu słońcu, a temperatura za oknem podskoczyła z nędznych osiemnastu do upalnych trzydziestu pięciu stopni. Kolejny szok wywołało we mnie spostrzeżenie, że Port Lotniczy im. Galileusza rozmiarem dorównuje mniej więcej temu w Bydgoszczy, choć lista połączeń z Pizy jest kilkunastokrotnie dłuższa. Mrowie mijanych przeze mnie nieszczęśników ustawionych do kontroli bezpieczeństwa, w chwili gdy ja opuszczałem terminal, tylko to potwierdzało. Obiecałem więc sobie, że w drodze powrotnej dotrę na lotnisko tak szybko, jak się da. Tobie zresztą też radzę tak postąpić, jeśli przyjdzie Ci kiedyś stamtąd odlatywać.

Skoro już o tym niezwykle znanym toskańskim mieście mowa, to przyznać się muszę, że prócz Krzywej Wieży kojarzy mi się ono z pewnym błędem, który przed laty popełniłem, dlatego dziś szczerze chciałbym Cię przed nim uchronić. Najkrócej rzecz ujmując, mój przekaz zamknąć można w jednym zdaniu: Nie trać na Pizę czasu! Spośród wszystkich dobrodziejstw Toskanii, jakich dotąd miałem przyjemność zaznać, jest to bodaj najbardziej nudny i stanowczo przeceniany zakątek regionu. Półgodzinny spacer z dworca centralnego do Piazza dei Miracoli (gdzie mieści się tutejsza katedra ze słynną, nietrzymającą pionu kampanilą), mijając po drodze nieco mniej słynny, choć równie urokliwy bulwar nad rzeką Arno to według mnie maksimum tego, co w Pizie jest godne uwagi. Dlatego też, zamiast zatrzymywać się tu na noc, jak to kiedyś niemądrze uczyniłem, lepiej zarezerwuj sobie 2-3 godziny na zwiedzanie, a potem ruszaj dalej... w którąkolwiek ze stron. Co do mnie – kierunkiem, który aktualnie najbardziej mnie interesował, była niewielka mieścina o nazwie Volterra.

Dotarcie do Volterry nie należy do najłatwiejszych. Istnieje co prawda (wspólna dla trzech miejscowości) stacja kolejowa Volterra-Saline-Pomarance, jednak pociągi spółki Trenitalia ostatnimi czas tamtędy nie kursują. Wybrałem więc najdogodniejszy z wariantów czyli podróż pociągiem do stacji Cecina, a tam przesiadkę na autobus do samej Volterry. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, z jakimi pokusami przyjdzie mi igrać. Minąwszy Livorno, tory kolejowe wiodą bowiem niemal idealnie wzdłuż linii brzegowej Morza Liguryjskiego, a trzeba być doprawy obojętnym na uroki natury, by nie zachwycić się jego widokiem. Gdy więc na miejscu, w Cecinie, okazało się, że ostatni autobus do Volterry odjeżdża dopiero za nieco ponad półtorej godziny, zaś internetowa mapa podpowiadała, że stację kolejową dzieli od nadmorskiej dzielnicy Marina di Cecina zaledwie dwa i pół kilometra, zdrowy rozsądek nie miał za wiele do gadania. Nauczyłem się już zresztą nie zwracać uwagi na pełne politowania spojrzenia przechodniów, jakie wywołuje widok zalanego potem człowieka, który objuczony bagażami gna przed siebie, nie zważając ani na żar lejący się z nieba, ani na podskakującą na wybojach walizkę, jak i inne pomniejsze niewygody.




Nie myśl sobie jednak, że było to znów jakiś szczególnie heroiczny czyn. Po pierwsze, liguryjska plaża była tego warta. Po drugie, na przystanku autobusowym zameldowałem się o czasie. Po trzecie wreszcie, mój autobus przyjechał. Wprawdzie z niemałym opóźniem, ale jednak. I zabrał mnie krętą drogą aż na sam szczyt wzgórza, na którym od wieków wznosi się staruteńka Volterra. W tym samym czasie, choć w nieco innym toskańskim zakątku, pewna poznana dziś Azjatka miała znacznie mniej szczęścia, usiłując dotrzeć do Volterry. Ona na swój przystanek dotarła stanowczo zbyt późno, więc jedyne, co jej pozostało, to wdrapać się trzy kilometry pod górę ruchliwą trasą, która – jak na Włochy przystało – kompletnie pozbawiona jest pobocza, a miejscami dotyka wręcz litej ściany, więc w razie ewentualnego spotkania z nadjeżdżającym z naprzeciwka pojazdem nie ma się nawet możliwości ucieczki. Jeszcze w chwili, gdy relacjonowała swoją wczorajszą przygodę, przechodziły ją dreszcze. Dla podtrzymania rozmowy, wspomniałem, że pewnie szła bidulka z duszą na ramieniu, obawiając się potrącenia. Ona zaś pokręciła głową, po czym wyjaśniła, że strachu napędził jej znak drogowy, który minęła na początku trasy:


Przez całą drogę bała się bowiem, że... zaatakuje ją jakiś zabłąkany łoś (?!). Doprawdy wiele wysiłku kosztowało mnie zachowanie kamiennej twarzy, gdy usłyszałem tę mrożącą krew w żyłach opowieść; grunt jednak, że zakończoną happy endem. Jako post scriptum zamieszczam więc niewielką próbkę tego, co zobaczyć mogą wszyscy ci, którym żadna dzika zwierzyna nie uniemożliwi dotarcia na szczyt wzgórza.










2 komentarze:

  1. Rzadko śmieję się sama do siebie, jeszcze przed monitorem komputera, a tu proszę: na wieść o groźnych łosiach wybuchnęłam. Uwielbiam takie historie i zgranie zbudowane napięcie!
    Toskania! Mam nadzieję, że to nie koniec postów? Jeszcze nie miałam przyjemności być w tym obłędnym rejonie świata. do nadrobienia, koniecznie DO NADROBIENIA! Poproszę dużo zdjęć!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Stanowczo do nadrobienia, zwłaszcza, że loty z Polski do Włoch są zazwyczaj relatywnie niedrogie. Nalegam! :)

      Usuń