sobota, 8 października 2016

Żadnych kartek ja w Twoim paszporcie...


Pod koniec lata upłynął termin ważności mojego paszportu – niebiometrycznego i ze zdjęciem z półprofilu. Od dawna już nie widywałem podobnych dokumentów. Teraz mogę z całą pewnością stwierdzić, że oficjalnie "wyginęły", bowiem wniosek o wydanie tzw. starego paszportu złożyłem ostatniego dnia, w którym istaniała jeszcze taka możliwość. Nazajutrz wprowadzono już nowe, bardziej rygorystyczne kryteria.

Ta niewielka książeczka z okładką w kolorze burgundzkiego wina przebyła ze mną niezły kawał drogi i – choć niemiłosiernie się przy tym wymiętosiła – mam do niej ogromny sentyment. W chwilach rozmyślań wielokrotnie wertowałem strony z pieczątkami przypominającymi o pokonywaniu granic krajów spoza Unii Europejskiej, traktując tę kolekcję przybitych pośpiesznie kolorowych stempli niczym najcenniejsze trofeum. Nie ukrywam więc, że poczułem ulgę, gdy pani w urzędzie zapewniła mnie, że dziś nie ucina się już rogów w nieważnych paszportach. Odkąd pamiętam, ten zwyczaj wydawał mi się niesłychanym barbarzyństwem.

Pan, który cykał mi niedawno fotkę do nowego dokumentu, stwierdził, że tego typu ujęcia przywodzą mu na myśl fotografie z kartotek kryminalnych. Gdy kwadrans później ujrzałem rezultat sportretowania mojej twarzy, mogłem jedynie przyznać mu rację. Nawet jeśli w duchu się teraz ze mnie śmiejesz, musisz przyznać, że w gruncie rzeczy stanowię jedynie kolejny przykład na potwierdzenie reguły mówiącej, że zdjęcia paszportowe wyglądają dokładnie tak, jakby wypadły niepostrzeżenie z prokuratorskiej dokumentacji sekcji zwłok. Jak to w ogóle jest możliwe, że ujęcia en face prezentują się tak szpetnie? Przecież w taki sam sposób najczęściej spoglądamy na siebie w lustrze, nie odwracając przy tym wzroku z obrzydzeniem. Niektórzy próbują tłumaczyć to asymetrycznością naszego ciała, tajemniczym wymogiem zachowania "neutralnego wyrazu twarzy" czy niekorzystnym oświetleniem, ale jak dla mnie jest to po prostu jedna z tych sytuacji, kiedy wychodzi na jaw nasze upiorne alter ego. Coś w rodzaju wewnętrznego bandyty, którego żadną miarą nie sposób ukryć. Ot i wszystko.

Do urzędu wojewódzkiego we Wrocławiu zawitałem dokładnie o 7:59. Uświadomił mi to starszawy portier, stanowczo odmawiając wstępu do środka. Ruchem dłoni wskazał miejsce, gdzie miałem się ustawić tylko po to, by niespełna minutę później mógł uprzejmie mi się pokłonić i powiedzieć "Zapraszam". Jak się wkrótce okazało, wewnątrz budynku było już całkiem sporo petentów, więc musiałem mieć niesamowitego pecha, że akurat na mnie padł sokoli wzrok nieprzejednanego portiera-służbisty.

W tym miejscu pozwolę sobie na krótką notkę informacyjną, ponieważ strona internetowa urzędu pozostawia co nieco do życzenia. Przede wszystkim, wniosku paszportowego nie można pobrać z Sieci, trzeba się po niego pofatygować osobiście. Po drugie, opłatę paszportową uiścić należy przed złożeniem wniosku. Po trzecie wreszcie (i najważniejsze) za żadne skarby nie próbuj składać wniosku bez uprzedniej rezerwacji terminu przez Internet (o ile w Twoim mieście istnieje taka możliwość). W przeciwnym razie niechybnie dołączysz do grona smutnych koczowników marnujących długie godziny w kolejce.

No dobrze, tego dnia nie wszystkie twarze były smutne. Jedna była wręcz wyjątkowo radosna. Należała do młodej Ukrainki, która przetoczyła się przez korytarz niczym burza, na przemian skacząc i płacząc ze szczęścia, jakim było uzyskanie tak upragnionego polskiego obywatelstwa. Gdyby nie fakt, że stałem nieco na uboczu, pewnie i ja dołączyłbym do grona wyściskanych przez nią osób. Podziwianie tej eksplozji radości było przeżyciem doprawdy niesłychanym. W pewnym momencie aż głupio mi się zrobiło na myśl, że unijny paszport, który przywykliśmy już traktować jak coś naturalnego, może stanowić dla kogoś obiekt najskrytszych marzeń.

Jeśli się nad tym chwilę zastanowić, fakt, że jakiś kawałek papieru daje nam możliwość swobodnego przekraczania granic państw, brzmi niemalże magicznie. A przecież mówi się nawet o mocy paszportu, co bez dwóch zdań zakrawa już na ezoterykę. To ostatnie pojęcie jest wszakże jak najbardziej uzasadnione. Wiadomo w końcu, że paszport paszportowi nierówny, co zwyczajowo postrzega się przez pryzmat liczby krajów, do których można z nim wjechać w celach turystycznych bez koniecznosci ubiegania się o wizę.  W najnowszym rankingu Passport Index polski dokument sklasyfikowany został na dziewiątym miejscu na świecie ze współczynnikiem 150 VFS (Visa-Free Score), co oznacza, że pozwala on jego posiadaczom na turystyczny ruch bezwizowy do dokładnie tylu krajów. Czy to dużo? Jeśli wziąć pod uwagę, że zamykający stawkę Afganistan osiągnął wynik zaledwie 24, z całą pewnością. Z drugiej strony jednak aż 21 krajów europejskich znalazło się w rankingu wyżej od nas (na każdym z miejsc od pierwszego do ósmego sklasyfikowanych jest po kilka krajów ex aequo).  W szczególności, najpotężniejszymi paszportami na świecie cieszyć się mogą obywatele Niemiec i Szwecji (oba z wynikiem 158 VFS). My zaś z marnie skrywaną zazdrością spoglądamy na większość naszych unijnych sąsiadów, którzy pozwolić sobie mogą na bezwizową podróż do USA. Niestety, bez względu na to, ile pustych obietnic przedwyborczych złoży Donald Trump, decyzja o zmianie tego faktu nie leży w gestii Prezydenta Stanów Zjednoczonych. Winą za brak możliwości swobodnego podróżowania do Ameryki obarczać możemy wyłącznie samych siebie, a ściślej – naszą nieuczciwość, bowiem wciąż jeszcze zbyt wielu Polaków składa fałszywe zeznania w trakcie procedury wizowej. Może wieć weźmy się wreszcie za siebie, zamiast oczekiwać, że ktoś magicznie uwolni nas od problemu?

P.S. Potrafisz dokończyć zdanie w tytule?

6 komentarzy:

  1. "...byś był ze mną wyrywać nie muszę!"? ;)
    W tym roku wyrabiałam drugi w swoim życiu paszport i przyznaję, że te obecne fotografie są chyba faktycznie jakąś ciemniejszą stroną mnie. Wyglądam jakbym chciała zrobić komuś krzywdę, co ewidentnie działa na moją niekorzyść. Jak trzeba to trzeba, trudno się mówi. Najważniejsze, że dokument jest i ma się dobrze po pierwszej wspólnej podróży. Co prawda nie byłam jeszcze w żadnym kraju, w którym wymagana była pieczątka, więc świeci on (podobnie jak poprzedni) pustkami. Mam nadzieję, że kiedyś się to zmieni :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaaak! Cieszę się, że kultowe cytaty z "Misia" nie przeszły jeszcze do lamusa. Ostatnio coraz rzadziej spotykam ludzi, do których wciąż przemawiają filmy Barei.
      Co do Twojego nowego paszportu, to zdecydowanie życzę Ci tego, co chodzi stale po głowie każdemu podróżnikowi - byś korzystała z niego jak najczęściej i jak najintensywniej. :)

      Usuń
    2. W końcu znalazłam czas, aby nadrobić zaległości na Twoim blogu i przy okazji zajrzałam do tego wpisu, aby się pochwalić :D W końcu mam tą pierwszą pieczątkę w paszporcie. Wyprawa do Sarajewa się opłaciła i na pewno była dobrym wyborem na taką symboliczną podróż :)

      Usuń
    3. Gratuluję osiągnięcia kolejnego ważnego etapu w podróżniczym życiu! Coś czuję, że już czekasz na następne pozaunijne wyprawy, hm? Ja też niedawno dorobiłem się pieczątki w nowym paszporcie i już mnie kusi, by zdobyć ich więcej. Heh, czy przypadkiem nie jest to ten sam dziecięcy mechanizm, który popycha ludzi do walk o naklejki wymienialne na biedronkowe świeżaki? ;)

      Usuń
  2. Zdjęcie do paszportu alla przestępca robiłam w wieku 13 lat (13 lat! Przecież to wiek kiedy wygląda się jak brzydkie kaczątko ni to dziecko ni kobieta), zbliżenie na twarz, włosy zaczesane za uszy - wyglądam jak ogromna brzoskwinia. Odkąd wyrobiłam sobie dowód tam gdzie mogę latam na niego, bo jak podawałam paszport naprawdę czułam, że palę się ze wstydu kiedy patrzono na to zdjęcie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brzoskwinia rozbawiła mnie do łez! Całe szczęście, że dowód na ogół wystarcza, bo w przeciwnym razie pozostawałby tylko sabotaż w postaci zagubienia paszportu albo rzucenia go psu na pożarcie. ;)

      Usuń