poniedziałek, 23 stycznia 2017

Niemiecki akcent


Gdy trafiam do nowego kraju, zadziwiają mnie w nim najdrobniejsze szczegóły, jak sposób ułożenia kostki brukowej na chodnikach, ogłoszenia porozwieszane na przystankach czy oferta budek z ulicznymi przekąskami. Zupełnie jakby ktoś lub coś kazało mi skupiać uwagę na mało istotnych detalach, nierzadko kosztem znanych i powszechnie rozpoznawanych punktów na mapie.

Rzecz jasna zdziwienie nowym miejscem nie może trwać wiecznie. Przykładowo, zamieszkując Północną Nadrenię dostatecznie długo, przyzwyczajasz się w końcu do tego, by – jak miejscowi – mówić o niej po prostu NRW (wym. en-er-we); w kiosku na przystanku kupujesz bilet na metro bez recytowania jego pełnej (raczej przydługiej) nazwy, a w pubie bez chwili namysłu zamawiasz po prostu kölsch (nie precyzując, o jaką konkretnie markę piwa Ci chodzi, bo i tak wiele lokali preferuje jakiegoś jednego wybranego producenta złocistego trunku, a dla Ciebie kwestia tej czy innej etykietki jest przecież bez znaczenia). Z upływem czasu oswajasz się z widokiem listonosza przemierzającego swój rejon na charakterystycznym żółtym rowerze. Przestają szokować Cię odrażające zdjęcia zniechęcające do palenia tytoniu. Nie dziwi Cię niesłabnąca popularność wakacyjnych wycieczek na Majorkę. Osłuchujesz się z charakterystycznym kolońskim "jut" (zamiast "gut") czy "tach" (zamiast "tag"), jak Guten tach!, Montach, Dienstach, itd. Niemal błyskawicznie odkrywasz też "fyrtel", gdzie serwują najlepszego currywursta (uliczny przysmak Niemiec czyli grubo krojona grillowana kiełbasa polana sosem pomidorowym z domieszką curry). Ba... nawet dziwisz się już, gdy Twoi polscy znajomi wymawiają nazwę curry z angielska (tj. "kary"), a nie "kury" jak Niemcy. Może jedynie deszczowa aura i widok ołowianych chmur, które tak często wiszą nad Twoją głową, nigdy do końca nie wejdą Ci w krew.






Mniej więcej wtedy, gdy i ja zacząłem czuć, że wrastam powoli w swoje germańskie otoczenie, do mojej świadomości coraz mocniej przebijała się myśl o nadchodzących nieuchronnie zmianach. Tuż za rogiem czekała bowiem...

Przeprowadzka.

Słowo pojemne niczym Wielki Kanion – nowe miejsce, nowe rozdanie, nowa szansa, nowy początek; ale też nowe problemy, a przede wszystkim stare problemy w nowej odsłonie (jak choćby znalezienie nowego mieszkania czy załatwienie formalności urzędowych po przyjeździe). No i wreszcie sprawa ostatnia, rzekłbym ambicjonalno-emocjonalna: Jest przecież tak wiele rzeczy, które miałem jeszcze tutaj zrobić, ale wiecznie odkładałem na później.

Czas płynie nieubłaganie. Pośród pożegnalnej bieganiny administracyjno-urzędowej i chaotycznego pakowania, pozostaje mi zaledwie jeden wolny poranek. Mogę więc spełnić tylko jedno, raczej nieskomplikowane i niezbyt kosztowne życzenie. Wiem, brzmi to trochę jakbym złowił jakąś felerną złotą rybkę... z mocno ograniczonymi możliwościami sprawczymi. Trudno, biorę co dają. Nastawiam budzik na szóstą rano i pakuję aparat fotograficzny. Nazajutrz zamierzam wybrać się wreszcie na spacer wzdłuż wschodniego brzegu Renu. Jak dotąd, ilekroć snułem się bulwarem, zawsze wybierałem zachodnią stronę, stanowiącą część starego miasta, ale to przecież z przeciwległego brzegu najlepiej widać kolońską katedrę i niemniej słynny most Hohenzolernów. 

Gdy nadchodzi ranek, przeklinam pod nosem tak wczesną pobudkę w dzień wolny. Mimo wszystko udaje mi się pokonać lenistwo, ale godzinę później i tak ledwie utrzymuję powieki, przysypiając co chwilę w wagonie metra. Dopiero gdy wydostaję się na zewnątrz w samym centrum miasta, spostrzegam, że pogoda mnie dziś wyjątkowo rozpieszcza jak na tę porę roku. Naprawdę mogę się czuć szczęściarzem.




Czy będzie mi brakować tych widoków? Pewnie tak, ale nie czas teraz na to, by patrzeć wstecz. W ogóle nie lubię myśleć o tym, że jestem gdzieś po raz ostatni; żałować, że czegoś nie zrobiłem. Wolę opuszczać miejsca z myślą, że wciąż mam po co do nich wracać. Zwłaszcza, że przede mną nie lada wyzwanie. Nadchodzącą zmianę miejsca zamieszkania poprzedza bowiem nieuchronna...

Wyprowadzka.

Właściciel mieszkania – cokolwiek zdziwaczały 50-latek, którego przez ostatnie dwa lata przyszło mi widywać znacznie częściej niż bym sobie tego życzył – od kilku dni naciska, by wyznaczyć datę "odbioru" lokalu. Upiera się, by zorganizować coś, co według mnie najtrafniej można by określić mianem wizji lokalnej przezornie zaaranżowanej parę dni przed moim wyjazdem. Owa wizja lokalna okazuje się zawierać w pakiecie również przydługą pogawędkę na temat życia w Niemczech i planów na przyszłość. Gdy niespodziewanie pada pytanie o najbardziej komiczne wspomnienie z mojego pobytu w tym kraju, muszę się mocno gryźć w język, by nie odparować wprost, że pod względem kreowania komicznych sytuacji niewiele osób jest w stanie dorównać mojemu rozmówcy. Co do samego spotkania zaś, to kończy się ono niezbyt komiczną konstatacją, że wizję lokalną trzeba będzie powtórzyć, gdyż w mieszkaniu wciąż jeszcze pozostaje zbyt wiele moich rzeczy... Eureka! Na tydzień przed wyprowadzką nie jestem jeszcze stuprocentowo spakowany. A to zaskoczenie!

Jeśli mottem pierwszej wizji było "Jak ty to wszystko pomieścisz w walizkach?", druga zdecydowanie upływa pod hasłem "Jak ty upakujesz w śmietnikach wszystko to, czego ze sobą nie zabierasz?". Gdy i ona dobiega wreszcie końca, nie jestem już ani trochę zdziwiony, że kwadrans przed tym jak wyruszę na lotnisko, odbywamy jeszcze trzecie spotkanie zdawczo-odbiorcze. Tym razem jego celem jest zapewnienie obu stron, że mieszkanie pozostało bezapelacyjnie pozbawione wszelkich moich klamotów. Litości!

Jak się okazuje, to nie koniec przygód tego poranka. Podczas odprawy na lotnisku dowiaduję się, że jedna z moich walizek jest zbyt ciężka. Niestety nie ma już czasu na jakąkolwiek reorganizację w kwestii zawartości bagaży, więc niechętnie podaję pracownikowi obsługi kartę płatniczą, by uregulować należność za nadmiarowe kilogramy. Ten zaś służbowym tonem przypomina mi, że opłata obejmuje wyłącznie podróż w jedną stronę, dlatego mam się przygotować na to, że w drodze powrotnej do Niemiec naliczona zostanie ponownie. Ha! Tym się akurat kompletnie nie przejmuję. Mam bowiem kupiony bilet tylko w jedną stronę. Auf wiedersehen, Deutschland! – kwituję w myślach...

Podejrzewam, że to właśnie przez tego typu durne wstawki już następnego dnia usłyszę od kelnera, że mówię po francusku z... niemieckim akcentem. Nie uprzedzajmy jednak faktów, bowiem właśnie przed momentem przeszedłem kontrolę bezpieczeństwa i chyba nawet znajdę jeszcze chwilę, by odsapnąć przed wylotem do Nicei.

8 komentarzy:

  1. Jak to jest, tyle lat mieszkać w jednym miejscu, a nigdy nie zwiedzić go tak, jak zwiedza się podczas wakacyjnego wypadu? Dobrze, że na ubiegłych wakacjach zorganizowałam sobie plan 'zwiedzam Kraków', bo wrócić 6 latach i powiedzieć: w sumie to nic tam nie widziałam? drogę na uczelnię/ do pracy i rynek? Nie popełnij tego samego błędu, zwiedzaj i zachwycaj się Niceą.
    Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, właśnie kompletnie tego nie rozumiem, ale mam coś takiego, że turystyczne czy kulturalne atrakcje będące na wyciągnięcie ręki czasem znam najsłabiej. Sytuacja często zmienia się dopiero wtedy, gdy ktoś mnie odwiedza i razem odkrywamy okolicę na nowo. Nicea to jednak pewnego rodzaju wyjątek: po pierwsze turystycznie już tu byliśmy, a po drugie mieszkamy w samym sercu miasta, więc niemal wszystkie atrakcje są w zasięgu dotarcia piechotą. Jeśli zaś chodzi o Twoją akcję "zwiedzam Kraków", to muszę przyznać, że jako Twój czytelnik jestem Ci za nią naprawdę wdzięczny, bo o niektórych miejscach (jak choćby Zakrzówek) dowiedziałem się z niej po raz pierwszy. :)

      Usuń
  2. Nie wiem, czy w Nicei będzie Ci lepiej, ale z całą pewnością będzie dużo, dużo cieplej:)
    A tak serio to życzę Ci, żebyś spotykał na swojej nowej drodze życia samych pozytywnych i życzliwych ludzi:)
    Do zobaczenia w Nicei:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję i wzajemnie! Skoro padło "Do zobaczenia w Nicei", pozostaje mi już tylko zapytać: Kiedy? :)

      Usuń
    2. Lazurowe Wybrzeże miało być w lutym tego roku, ale niestety Toskania wygrała, więc Nicea musi poczekać do przyszłego roku.
      Z całą pewnością będziesz zdawał nam relację ze swojego pobytu, więc jak znalazł będę miała gotowy przewodnik po tamtejszej okolicy:)
      Pozdrawiam serdecznie:)

      Usuń
  3. Nadrenia Północna-Westfalia się kłania z tej strony. Doskonale wiem, o czym wspominasz w pierwszej części tego wpisu. NRW, te budzące odrazę zdjęcia na papierosach, miejscowy sprzedawca najlepszych kiełbasek, listonosz na rowerze, wczasy na Majorce, no i Penny. Mieszkam tu co prawda od ponad roku z przerwami, ale już wcześniej odwiedzałam tę część Niemiec praktycznie co roku od dobrych kilkunastu lat. Dla mnie te sprawy były więc w większości oczywiste już dawniej, ale wciąż poznaję nowe rzeczy, o których wcześniej pojęcia nie miałam. Co innego w sumie też w dużym mieście, a co innego w takiej małej mieścinie jak moja, gdzie nic się nie dzieje ;)
    "Wolę opuszczać miejsca z myślą, że wciąż mam po co do nich wracać." - jakie to prawdziwe! Zgadzam się w stu procentach.
    Ojej, Nicea brzmi cudownie! Mam nadzieję, że odnajdziesz tam czas także na zwiedzanie najbliższej okolicy i odkrywanie piękna Francji. Będę czekała na posty z francuskiej emigracji tym razem i spostrzeżenia dotyczące tego kraju. Trzymaj się tam ciepło (bo ciepło będzie na pewno) :)!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej, że mieszkasz w NRW. Zdradzisz, gdzie dokładniej? No i czy zdażyło Cię się już kiedyś poprosić w kiosku o "ein TagesTicket für bis zu fünf Personen für die Preisstufe 1B"? :)

      Usuń
    2. Bardzo szybko odpisuję, nie ma to tamto!
      Wiesz co, mieszkam obecnie niedaleko Borken, praktycznie przy samej granicy z Holandią. Taka niewielka miejscowość Burlo.
      Nie miałam jeszcze okazji prosić w kiosku o "ein TagesTicket für bis zu fünf Personen für die Preisstufe 1B" ;)

      Usuń