piątek, 12 kwietnia 2019

Adriatyk pod powiekami


Kałuże na Piazza San Marco przypominają przechodniom, że ostatniej nocy wysoka woda po raz kolejny zagarnęła cały plac dla siebie. Tego ranka kałuż jest chyba więcej niż ludzi, dlatego mimowolnie zwalniam kroku, by nacieszyć oczy widokiem opustoszałego miasta. Nogi tymczasem same prowadzą mnie w stronę najbliższego przystanku tramwaju wodnego czyli vaporetto. W duchu gratuluję sobie pomysłu przećwiczenia trasy poprzedniego dnia. Gdyby nie to, najpewniej błądziłbym teraz w labiryncie weneckich ulic.

Przystankowa poczekalnia buja się w rytmie morskich fal, kierując moje myśli w stronę nieuchronnego pytania: Czy zjedzenie obfitego śniadania faktycznie było dobrym pomysłem? Dodam, że tam, dokąd zmierzam, nie prowadzi żaden most, więc od odpowiedzi nijak się nie wykpię. Co więcej, czas jest bliski. Nadciąga vaporetto.

Prawa noga, lewa noga i jestem na pokładzie. Tramwajem istotnie nieco huśta, ale doznania są raczej z kategorii tych przyjemnych, więc kamień z serca. Żołądek melduje, że wszystko jest pod kontrolą, a głowa może skupić się na rozkoszowaniu podróżą. Czasu mam dość, bo łajba do najszybszych nie należy. Dobicie do kolejnego przystanku pochłania jej prawie dziesięć minut. W tym momencie łączę się w bólu z tymi, którzy wybrali tramwaj wodny jako środek transportu do oddalonego o dobrych parę kilometrów lotniska. Za dwukrotnie wyższą cenę mają co najmniej tyleżkrotnie dłuższą podróż niż jazda autobusem.

Nieco przemarznięty schodzę do dolnej kabiny vaporetto, by skryć się przed porywistym wiatrem. Pomieszczenie jest już niemal pełne. Kilkoro pasażerów siedzi z nosami zatopionymi w smartfonach. Pozostali czytają lokalne gazety albo wpatrują się w ścianę. Na oko widać, że jestem jedynym turystą na pokładzie. Żadnych rozmów w obcych językach, żadnych obiektywów skierowanych w stronę okien, a do tego atmosfera raczej senna. O tej porze królują miejscowi. Kolejny rzadki widok w mieście, które każdego dnia odwiedzają tysiące gości z całego świata. Najwyraźniej szczęście mi dziś dopisuje.

Czy będę hipokrytą, jeśli stwierdzę, że turystyka stoi u podstaw wszystkiego, czego w Wenecji najbardziej nie znoszę? Sklepiki z tandetnymi pamiątkami wyrastają tu dosłownie na każdym kroku, uliczni naganiacze przekrzykują się nawzajem, a handlarze z podróbkami markowych torebek zastępują przechodniom drogę. Na dodatek panuje wszechobecna drożyzna i tłumy, tłumy, tłumy! Z drugiej strony patrząc, i ja ten tłum tworzę. I ja snuję się wąskimi przesmykami, ślepo podążając za drogowskazami: do Rialto tędy, do San Marco tamtędy. Innym razem z kolei wpadam na przechodniów, którzy podobnie jak ja – zgubiwszy drogę – zatracają się w śledzeniu niebieskiego punkcika prezentującego ich lokalizację GPS, zapominając o swoim fizycznym położeniu w realnym świecie. Cóż więc z tego, że technologia uwolniła ludzi od błądzenia po omacku, skoro w zamian zamknęła nas w Wenecji wirtualnej ze swym nieśmiertelnym "za sto metrów skręć w prawo..."

Pod koniec dnia, na powitalnym koktajlu spotykam młodego Kanadyjczyka z Montrealu. Skarży się, że dopiero drugi dzień jest w Wenecji, a już tęskni za domem. Uważa, że ludzie go tu nie lubią i traktują jak intruza. Nawet nie tyle jego personalnie, co raczej jego jako "kolejnego turystę". Jedz, pij, płać i spadaj, bo następni czekają w kolejce. Choć doskonale wiem, o czym mówi (bo i ja uważam, że miasto to dawno już padło ofiarą swojej popularności), uparcie nie godzę się na tak głęboki pesymizm. Uroki Wenecji doprawdy potrafią wynagrodzić wiele niedoskonałości. Trzeba się tylko pogodzić z tym, że aby móc je w spokoju podziwiać, należy nauczyć się wstawać z kurami.

Nazajutrz urywam się wcześniej z zajęć, chcąc nieco pozwiedzać. Jako cel wycieczki obieram popularną księgarnię Acqua Alta (wł. wysoka woda). Miejscowi określają tak falę przypływu nawiedzającą miasto, od której zesztą zacząłem tę opowieść. Dodajmy, że nazwa miejsca nie jest przypadkowa. W Internecie łatwo znaleźć można zdjęcia przedstawiające ową księgarnię skąpaną w brudnej wodzie i klientów brodzących pośród przemoczonych półek. Na szczęście przez większość czasu nie trzeba tam wchodzić w kaloszach, więc bez trudu udaje mi się dotrzeć na miejsce suchą stopą. Jak się szybko orientuję, Libreria Acqua Alta to istna skarbnica perełek. Książki w większość wyglądają na używane, a ich ceny są raczej niskie. Żyć, nie umierać! Wspomnę jeszcze, że warto zwiedzić miejsce dokładnie, zaglądając do wszystkich zakamarków, bowiem niektóre z nich aż proszą się o sfotografowanie. Największą popularnością cieszą się książkowe schody z wypisaną nad nimi obietnicą ujrzenia pięknego widoku przez wszystkich, którzy zdecydują się po nich wspiąć. Wchodzę. Nie umiem oprzeć się pokusie.


Piękne widoki otaczają mnie zresztą przez cały dzień, a chlupoczącą, zielonkawą wodę mam wciąż przed oczyma każdego wieczoru, gdy kładę się spać. Zupełnie jakbym nocował na łodzi zacumowanej w jednym z kanałów. Czy na Ciebie też tak działa Wenecja?























2 komentarze:

  1. OooTak 😍 te mostki, mosteczki, zakamarki. A skręć w boczną uliczke i już tłumu nie ma.
    Książkowe schody rewelacja! Look for book and book a look. -nie wiem czy to zdanie ma jakiś sens, hehe, w każdym razie udanego pobytu Patryk👣

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A że boczna, opustoszała uliczka po dwóch minutach eksploracji niekiedy okazuje się ślepa, to i przygód nie brakuje. Dzięki za komentarz. W wolnej chwili postaram się poszukać sensu w zdaniu. ;)

      Usuń