niedziela, 9 czerwca 2019

Uśmiechnij się, jesteś w Kanadzie!


Co cię sprowadza do najlepszego kraju na świecie? – rzuca na starcie rozbawiony recepcjonista. Wiesz, że facet żartuje. Gdyby powiedział to z holywoodzkim patosem w głosie, któryś z gości najpewniej zabiłby go śmiechem. Z drugiej strony czujesz podskórnie, że chyba jednak wierzy w to, co mówi. Bo właściwie dlaczego nie? Jeśli faktycznie istnieje jakiś najlepszy kraj na świecie, to może właśnie jest nim Kanada?

Kanadyjczycy uchodzą za pogodnych, otwartych i wyluzowanych. Głosują na liberałów, ufają imigrantom, nie czepiają się mniejszości i wolą palić trawę na legalu. Na czele ich kraju stoi premier, który jest mądry, wykształcony i "wyględny", a do tego świetnie wypada w mediach, dzięki czemu ma już status celebryty. Spece od wizerunku musieli całymi latami budować ten lukierkowy obrazek kraju spod znaku klonowego liścia, więc nie mam złudzeń, że tygodniowy pobyt w Kanadzie pozwoli mi przebić się przez fasadę ogranych stereotypów. Co nie zmienia faktu, że i tak warto spróbować.

Dla porządku wspomnę, że aktualny cel mojej wyprawy czyli Montréal leży w prowincji Québec zwanej niekiedy wyspą frankofonów na anglojęzycznym oceanie. Zapędy wszystkich tych, którzy dla uproszczenia pragnęliby określać Québec mianem małej Francji w Ameryce zazwyczaj gaszone są argumentem, że powierzchnia owej kanadyjskiej prowincji przewyższa powierzchnię Francji niemal trzykrotnie. Zresztą w ogóle trudno cokolwiek w relacjach francusko-angielskich uprościć, a Kanada bynajmniej nie jest w tej kwestii wyjątkiem. Weźmy na przykład język. Nie jest tajemnicą, że Francuzi na punkcie swej ojczystej mowy mają sporego fioła. Na dodatek bardzo chętnie naśmiewają się ze wszystkich tych, których wymowa odbiega o tej jedynie słusznej czyli ich własnej. Niejednokrotnie usłyszymy na przykład, że Szwajcarzy i Belgowie mówią jakoś dziwnie, a więc po prostu źle. Mało tego, nawet w swoim własnym gronie Francuzi bez trudu wskazać mogą podejrzanych odmieńców, bo przecież północ kraju zasadniczo mówi źle, Prowansja też mówi źle, a mieszkańcy Marsylii to już w ogóle chodzące pośmiewisko. Nic to jednak, bowiem najgorzej, najbardziej prowincjonalnie i kompletnie nie po francusku mówią Kanadyjczycy. Ich język jest do tego stopnia niefrancuski, że dla bezpieczeństwa nadano mu osobną nazwę québécois (wym. kebekła) czyli po prostu język mieszkańców prowincji Québec. I tak, jeśli wybierzemy się we Francji do kina na film wyprodukowany w tym właśnie regionie Ameryki, na afiszu przeczytamy, że film jest w języku québécois. Podobnie sprawa ma się z literaturą. Ba, tu jest nawet jeszcze zabawniej, ponieważ książki zagraniczne tłumaczone są niezależnie na język francuski (dla odbiorców z Europy) i na québécois (dla Kanadyjczyków). Niestety, ze zrozumieniem tego drugiego na poziomie literackim raczej miałbym problemy, dlatego póki co nie próbowałem się z nim mierzyć. Cieszy mnie natomiast, że Kanadyjczycy (w przeciwieństwie do ich kuzynów z Europy) bez trudu rozumieją mój koślawy francuski, dlatego ani razu podczas całego pobytu w Montréalu nie zaznałem tak typowego u Francuzów krzywego wyrazu twarzy, niosącego komunikat: "nie mam pojęcia, o czym do mnie mówisz". I to się nazywa miła odmiana.

Kolejny z moich ulubionych tematów to oczywiście jedzenie. Sporo pisałem już o nim dwa lata temu podczas poprzedniej wyprawy do Kanady, więc nie ma sensu się powtarzać. W wielkim skrócie: jakość żywności to jedna z rzeczy, które w Północnej Ameryce najbardziej mnie drażnią. Pod względem kulinariów jest więc w Montréalu zdecydowanie bardziej angielsko niż francusko. Tłusto, kalorycznie i niezdrowo – taki obrazek maluje się przynajmniej na pierwszy rzut oka. Szczęśliwie jest też drugie dno, tylko trzeba zechcieć po nie sięgnąć. W mieście sporo jest bowiem miejsc z gustem – zarówno pod względem wystroju, jak i wartości odżywczych. Uczciwiej byłoby więc powiedzieć, że o ile we Francji spożycie zalecanego przez tutejsze Ministerstwo Zdrowia zestawu "pięciu owoców lub warzyw dziennie" jest dziecinnie proste, o tyle w Kanadzie lepiej mieć na uwadze, co ląduje na naszym talerzu. W przeciwnym razie pozostanie mi powtórzyć za moim włoskim kolegą, że najzdrowszym co w Montréalu skonsumował był... alkohol.


Pozostając w temacie spożywczym dodam, że skosztowałem wreszcie legendarnej kawy z Tima Hortonsa i odtąd wiem już na pewno, że jest to napój przebrzydły. To zresztą właśnie paskudny smak tej kawy czyni ową sieć legendarną. Ludzie z całego świata zaglądają do nich, by przekonać się, czy kawa jest faktycznie tak niesmaczna, jak się o niej mówi. Otóż, owszem, jest. Już sama ilość tego rozwodnionego świństwa potrafi człowieka przytłoczyć. Gdy poprosiłem ekspedientkę o małe americano, z rozbrajającą szczerością odpowiedziała mi, że małych nie serwują, dlatego proponuje mi średnie. Prawdę mówiąc, nawet nie miałem siły dopytywać, jaki jest sens nazywać coś wariantem "medium", skoro nie ma w menu nic mniejszego niż rozmiar średni. Taka już widać polityka firmy.


Polityką tej, jak i wielu innych firm gastronomicznych w Kanadzie jest też zatrudnianie kelnerek i kelnerów za psie pieniądze. Ogólnie przyjęte jest bowiem, że to klienci opłacają ich usługi w formie napiwków. Standardowa stawka napiwku wynosi 15% wartości rachunku. Zejście poniżej tego pułapu odczytywane jest jako wyraz niezadowolenia z obsługi. Na szczęście klienci nie muszą sami martwić się o arytmetykę, ponieważ 15-procentowy narzut dodać można jednym przyciskiem w praktycznie każdym terminalu kart płatniczych. Zdolność szybkiego liczenia procentów lepiej zachować na inną okazję: niemal wszystkie ceny, jakie zobaczymy w sklepach, w punktach usługowych czy w restauracyjnych kartach dań są podane bez uwzględnienia podatków. A te są aż dwa – jeden pobiera prowincja, a drugi federacja. Stawki rzecz jasna obowiązują różne na poszczególne towary, dlatego nie można ufać żadnej etykiecie cenowej, ponieważ dopiero przy kasie okazuje się, ile mamy faktycznie do zapłacenia, co uważam za wyjątkowo podłe świństwo. Koleżanka spod Toronto tłumaczy mi, że teoretycznie w całym kraju te same towary powinny być na półkach w jednakowej cenie, a ponieważ prowincje mają prawo same decydować o wysokości lokalnego podatku i niekiedy bardzo się w tych kwestiach między sobą różnią, przyjęte jest, że wartości na etykietach podawane są netto. Argument ten jednak nie przekonuje ani jej, ani mnie. Jej również taka praktyka wydaje się nadużyciem, lecz jest to nadużycie, do którego przywykła, więc zwyczajnie przestała zwracać na nie uwagę.

Do koleżanki spod Toronto wrócę jeszcze za chwilę, a tymczasem pora zmienić nieco ton wypowiedzi, która niepostrzeżenie nabrała przesadnie negatywnego wydźwięku jak na opowieść o najlepszym kraju na świecie. Co więcej, wciąż jeszcze nie padło to, co paść powinno już w pierwszym akapicie: Montréal to naprawdę świetne miasto, po którym bardzo przyjemnie się spaceruje. Wysiadłszy w centrum, mamy do zobaczenia zarówno nowoczesną dzielnicę biznesową z rzędem drapaczy chmur, jak i nieco spokojniejszą część staromiejską z ratuszem, katedrą i kilkoma ulicami obfitującymi w kamienice w stylu art deco. W zasięgu dotarcia piechotą jest też dzielnica ze sztuką nowoczesną pełna pierwszorzędnych murali i studenckich knajpek. Nieopodal niej piętrzy się wzgórze Mont Royal, od którego wzięła się zresztą nazwa miasta. Po drugiej stronie zaś znajduje się stary port, którego rzekoma uroda wydaje mi się z kolei cokolwiek przereklamowana. Ot, typowy deptak nad brzegiem rzeki z lunaparkiem i rzędem restauracji. Wystarczy jeden spacer wzdłuż wybrzeża i mogę spokojnie skręcić w inne rejony, gdzie najprawdopodobniej natrafię na ulicę dedykowaną którejś lub któremuś z męczenników. Podobnie do tego, co zapamiętałem z wycieczki do Quebec City, również w Montréalu lista ulic w centrum miasta przypomina litanię do wszystkich świętych. Główny deptak oddany pod patronat świętej Katarzyny przecinają ulice św. Dominika, św, Wawrzyńca, św. Elżbiety, św. Marka, itd.

Dla dopełnienia obrazu dodam, że napotykani przeze mnie Kanadyjczycy może niekoniecznie okazywali się święci, ale z całą pewnością byli bardzo pogodni i wyluzowani, z czym momentami miewałem nawet problem. Jakoś trudno mi się przestawić na tryb funkcjonowania, w którym sprzedawcy zwracają się do mnie słowami: Cześć! Jak się masz? Albo w którym kompletnie obcy ludzie w kawiarni potrafią zasypać człowieka gradem pytań lub opowiadać osobiste historie ze swojego życia. I tu znów przychodzi z pomocą koleżanka spod Toronto, która doskonale zdaje sobie sprawę, że Kanadyjczycy mają etykietę "agresywnie pomocnych". Wie, że niektórzy z jej rodaków chcą być tak bardzo cool, że aż wywołują swym zachowaniem irytację u osób nienawykłych do tego typu postaw. Ona sama z kolei uważa, że to bardzo fajnie być na przykład rozpieszczaną przez sprzedawców odzieży, którzy pomogą, doradzą i przyniosą wszystko, o co ich poprosisz, a potem zapytają, czy się podoba. Ja bym zaś z takiego sklepu raczej uciekał, ile sił w nogach. Zdecydowanie bardziej wolę sprzedawców pozostawiających mi dużą dozę swobody. W jej mniemaniu natomiasta tak bierny i wycofany rodzaj obsługi kwalifikuje się jako grubiaństwo i brak zainteresowania klientem.

Gdziekolwiek tę Kanadę ugryźć, tam jakieś nowe, niezbadane obszary, a czasu na eksplorację tak niewiele. Upycham do walizki buteleczki z syropem klonowym, bo przecież nie przywiozę na pamiątkę kija hokejowego, a nic bardziej oryginalnego nie przychodzi mi do głowy. Pozostaję więc w sferze kanadyjskich stereotypów z poczuciem, że ledwie zadrapałem powierzchnię. Wcinam hotelowe bajgle z masłem orzechowym i trochę się cieszę, że jutro na śniadanie wreszcie zjem coś innego. I że kawa będzie dobra. I że wokół nie będzie tylu plastikowych opakowań co tutaj. Za to ja nie będę już w najlepszym kraju na świecie, o którym wciąż wiem za mało.



















































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz