sobota, 7 maja 2016

Emigrantem zostaje się na całe życie


Dokładnie takie zdanie usłyszałem kilka dni temu w Polskim Radiu. Człowiek wciela się w rolę emigranta, gdy po raz pierwszy (choćby na krótko) wyprowadzi się za granicę. Znalazłszy się w takiej sytuacji z początku nawet nie zdajesz sobie sprawy, że powolutku przesiąkasz nowym krajem, przyswajasz sobie część jego obyczajów, osłuchujesz się z obcym językiem, a zarazem stopniowo tracisz łączność z miejscem swojego pochodzenia. Niesie to zresztą za sobą całkiem poważne konsekwencje. 

Mówi się na przykład, że nie istnieje coś takiego jak powrót z emigracji. Stamtąd się po prostu nie wraca. Owszem, możesz znów zamieszkać w Polsce. Nawet sporo osób się na to decyduje, ale działa to raczej na zasadzie "emigracji wstecznej" i zdecydowanie nie przypomina szczęśliwego powrotu do domu po długiej i wyczerpującej podróży. W skrócie rzecz ujmując, jeśli – dajmy na to – przeprowadzisz się do Anglii, Szwecji czy Holandii, jakaś część Ciebie wciąż tęsknić będzie za Polską (choćby miało to dotyczyć wyłącznie ulubionej okolicy czy tradycyjnej potrawy na stole). Z kolei, gdy zdecydujesz się potem wrócić do ojczystego kraju, zaczniesz dla odmiany boleśnie odczuwać wszelkie różnice, a zwłaszcza niedostatki wobec wspomnianej Anglii, Szwecji czy Holandii. Słowem, tak źle i tak niedobrze. Tyle przynajmniej zdołałem się dowiedzieć od tych, którzy mają w tej kwestii większe doświadczenie. Sam póki co nie mam poważniejszych problemów adaptacyjnych, lecz być może najtrudniejsze dopiero przede mną?

Co do jednego nie ma wątpliwości – przeprowadzka za granicę wiąże się z ogromną życiową zmianą, z którą trzeba się jakoś wewnętrznie uporać. Obserwując Polaków, którzy osiedlają się w krajach leżących na zachód od Odry i zamieniając z nimi od czasu do czasu kilka słów, zaobserwować można całe spektrum zachowań.

Na jednym biegunie umieścić można entuzjastów, czy może wręcz – hiperentuzjastów. To ludzie, którym podoba się absolutnie wszystko, pod warunkiem, że jest za granicą. Dla nich trawa zawsze gdzieś jest bardziej zielona, a woda bardziej mokra. Potrafią godzinami opowiadać o kolejnych odkryciach, zachwycając się najmniejszymi drobiazgami i patrząc na świat Made in Western Europe wyłącznie przez różowe okulary. Do znudzenia będą wychwalać piękno krajobrazów, estetykę zabudowań, czystość ulic, wykwintność potraw, serdeczność mieszkańców, słoneczną pogodę czy mnogość towarów na półkach sklepowych. Co tu dużo mówić? Ja również nierzadko dołączam do grona rozentuzjazmowanych, więc choćby z własnego doświadczenia wspomnieć mogę, że taki pozytywny "haj" potrafi całkiem długo nieść człowieka na fali. I cóż z tego, że całość podszyta jest na ogół sporą dawką naiwności? Pozytywnych emocji nigdy za wiele.

Na przeciwległym biegunie plasują się wieczni malkontenci. To ludzie, dla których każda zmiana wydaje się wiązać z niepowetowaną stratą, a fakt, że opuścili ukochaną rodzinną miejscowość musiał pozostawić w ich życiu niezwykle traumatyczne doznania. Z jednej strony podziwiam ich za tę swoistą stałość w uczuciach, ale bywa, że bokami już mi wychodzi wysłuchiwanie ciągłego biadolenia na nadmierną biurokrację, niekompetencję urzędników, przesadną poprawność polityczną, skomplikowane prawo podatkowe, zbyt wysokie ceny, wiecznie złą pogodę, niesmaczną żywność i wiele, wiele innych utrapień. Jeśli po tym wszystkim pada stwierdzenie, z którego wynika nieuchronna puenta, że w porównaniu z całym tym zagranicznym padołem Polska jest krajem mlekiem i miodem płynącym, ma się ochotę zadać najoczywistsze z pytań: W takim razie, co tu jeszcze robisz?

Raczej niedaleko tych pierwszych lokują się imigranci błyskawicznie zasymilowani. Do tego grona należą przede wszystkim osoby, które tworzą małżeństwa mieszane albo wyjeżdżają za granicę na studia filologiczne. To ludzie, którzy biegle władają co najmniej dwoma językami, a ich dzieci chodzą do tutejszej szkoły, gdzie zaprzyjaźniają się z przedstawicielami połowy świata. Co do owych dzieci, to nie do końca wiadomo, iloma władają językami, bo co chwilę przeplatają je wzajemnie ze sobą. Dialog, w którym mama zadaje pytanie po polsku, a jej pociecha odpowiada po niemiecku/angielsku/francusku (niepotrzebne skreślić) to w takich rodzinach chleb powszedni. Słuchając tego typu rozmów, niejednokrotnie zastanawiam się, czy ich uczestnicy do końca zdają sobie sprawę z panującego w nich lingwistycznego chaosu.

Niestety, jak ze wszystkim, również z adaptacją do nowych warunków można w pewnym momencie przesadzić. Usiłowanie za wszelką cenę, by być bardziej niemieckim od Niemców czy na przykład oburzanie się, gdy polską reprezentację piłkarską nazwię ktoś w obecności takich samozwańczych rezydentów "naszymi" jest już zdecydowanie niezdrowe.

Znacznie częstsze i chyba też niecałkiem zdrowe jest pewnego rodzaju wyparcie ze swej świadomości, że wyjechało się za granicę. Jeśli mieszkając w obcym kraju, nadal masz wyłącznie polskich znajomych. Na dodatek robisz zakupy w polskim sklepie, a w razie potrzeby jeździsz do odległych dzielnic tylko po to, żeby pójść do polskiego lekarza, dentysty czy doradcy podatkowego, to chyba usiłujesz zaklinać rzeczywistość, zamykając się w niewielkiej enklawie i pozostając ślepym na oczywisty fakt, że wokół Ciebie są przede wszystkim lokalsi, którzy wprawdzie akceptują Twoją obecność, lecz najwyraźniej bez wzajemności.

Mimo wszystko najgorszą cenzurę wystawiają nam za granicą chyba jednak ci przyjezdni, których określam czasem mianem "królowie życia". To osoby, które swoim zachowaniem najwyraźniej pragną dać do zrozumienia, że wszyscy ci barbarzyńscy tubylcy powinni padać im do stóp w podziękowaniu za dostąpienie zaszczytu goszczenia ich w swym podłym kraju. Dzięki nim niemała część Europy zna już co najmniej kilka polskich wulgaryzmów i – delikatnie rzecz ujmując – wie, że nie każdy Polak jest przystojnym i fachowym hydraulikiem ze słynnej niegdyś reklamy.

Przegląd polskich emigrantów zapewne można by ciągnąć dalej. Rzecz w tym, że nie chodzi mi wcale o to, by każdy mógł odnaleźć siebie w którejść z grup, stanowczo odcinając się przy tym od tej całej, godnej pogardy reszty. Nic z tych rzeczy. My oceniamy, ale i my jesteśmy oceniani. Możemy być indywidualnościami dla garstki zagranicznych znajomych, ale dla większość jesteśmy po prostu polskimi imigrantami – entuzjastami, malkontentami, ciężko pracującymi fachowcami, pijanymi zarozumialcami, i tak dalej.

8 komentarzy:

  1. Świetny tekst! Już od jakiegoś czasu biję się z myślami, że sama kiedyś być może wstąpię do zamkniętego kręgu imigrantów. Nie ukrywam, świat mnie ciągnie i jest to rzecz, poważny krok w przyszłości, który krótko mówiąc chciałabym zrobić. Póki co, za granicą spędziłam najwięcej 6 miesięcy - niby krótko, niby w zupełnie innym celu, a jednak tyle wystarczyło, by już na własnej skórze poczuć tęsknotę z polskim białym serem. Nie łatwo jest być emigrantem, i myślę, że dotyka to sto razy bardziej dzieci, niż dorosłych. Ostatnio doszły do mnie smutne wyniki badań - dzieci emigrantów nie potrafią wytworzyć w sobie odpowiedniej tożsamości narodowej - nie czują się w pełni przedstawicielami żadnego kraju. To troche daje do myślenia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Kiedy czytam Twoje teksty, mam wrażenie, że chyba "jedną nogą" już jesteś emigrantką. Zresztą pół roku to wcale nie mało. Nie będę zdziwiony, jeśli całkiem niedługo oświadczysz na przykład, że właśnie zamieszkałaś w kraju, gdzie serwują churros z czekoladą albo w jeszcze innym zakątku świata. No, ale nie uprzedzajmy faktów. :)
      Co do dzieci emigrantów, to zdecydowanie coś jest na rzeczy. Choć podobno przykład amerykański pokazuje, że statystycznie dopiero trzecie pokolenie zaczyna poszukiwać swych korzeni. Może w Europie ten schemat się powtórzy?

      Usuń
  2. Bardzo interesujący tekst! Muszę przyznać, że sama coraz poważniej myślę o emigracji, ale chyba nie zdobyłabym się na wyjazd zupełnie samej... Zaraz zaczęłoby mi brakować znajomych twarzy, przyjaciół z którymi mogę spotkać się w każdej chwili - za granicą trzeba budować to wszystko od podstaw i chyba to mnie najbardziej przeraża, ten brak bliskich osób. Za samą Polską raczej bym nie tęskniła, może za paroma miejscami w moim Wrocławiu, ale po za tym nie trzyma mnie tu nic z wyjątkiem właśnie bliskich ludzi. I właśnie dla tego nie mogę pojąć po co wynosić się z własnego kraju żeby gdzieś "u obcych" tworzyć własną zamkniętą społeczność jak robi to jeden z opisanych typów. Okej, rozumiem tego doradce podatkowego, bo jak się nie zna biegle języka, to te kwestie lepiej mieć jasno wyjaśnione, ale żeby szukać dentysty tego samego pochodzenia... osoby, z którą zamienia się raptem kilka słów. Nie, tego już zrozumieć nie potrafię. Nadmierny zachwyt nad obcą kulturą też nie jest do końca zdrowy, jak wszystko co wiąże się ze słowem "nad", ale to chyba ta pozytywniejsza grupa emigrantów, przynajmniej cieszą się z własnej decyzji i potrafią odnaleźć w nowej rzeczywistości :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję, ten temat już od dłuższego czasu chodził mi po głowie. Co do znajomych, to faktycznie w pierwszym rzędzie tęskni się za ludźmi, którzy zostali w innym kraju. Swoją drogą, jeśli po maturze wybierasz się na studia do innego miasta, to pewnie i tak to w jakimś stopniu odczujesz. No chyba, że uda Ci się tego uniknąć. Jeśli zaś chodzi o sam Wrocław, to zdecydowanie Cię rozumiem. Pewnie już kiedyś wspominałem, że ze wszystkich miejsc w Polsce to właśnie to miasto najbardziej mi było szkoda opuszczać. OK, dość tej nostalgii, od dawna marzyłem o wyjeździe za granicę i wcale nie jest mi tu źle. Skoro i Tobie chodzą takie myśli po głowie, to zdecydowanie zachęcam do wcielania ich w życie. :)

      Usuń
  3. Kiedy spędzałam lato jako wolontariuszka we Francji z ciekawością przyglądałam się grupom spotykanych Polaków... Nie było ich wielu, ale dostrzegałam wspomniane przez Ciebie typy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za pozytywny odzew. Cieszę się, że udało mi się do pewnego stopnia ująć to zjawisko. A czy Tobie rzuciły się w oczy jeszcze jakieś inne prawidłowości?

      Usuń
  4. Ja mogę się wypowiedzieć o opinii Islandczyków na temat Polaków. O ile pracodawcy bardzo nad doceniają, bo w porównaniu z Islandczykami jesteśmy szalenie pracowici, to zwykli ludzie, którym przyszło pracować lub obcować z Polakami uważają nas za szalonych imprezowiczów, którzy kochają grillować, pić wódkę i zagryzać kanapkami z boczkiem ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W życiu bym się nie spodziewał, że Polacy zabiorą na Islandię zamiłowanie do grillowania. Cała reszta wymienionych przez Ciebie określeń już zdecydowanie mieści mi się w głowie. :)

      Usuń