wtorek, 17 maja 2016

Hiszpania jest dyskryminowana



Pamiętam, jak podczas jednego z wykładów w ramach kursu pedagogicznego na studiach pani psycholog opowiadała o obliczach dyskryminacji. Wariant dyskryminacji pozytywnej od samego początku wydawał mi się czymś zupełnie niemożliwym. Już sama nazwa tego pojęcia brzmiała jak nonsensowna zbitka dwóch wzajemnie sprzecznych wyrazów. Przykład powszechnej wśród ludzi postawy wobec krajów takich jak Hiszpania dowodzi jednak, że jak najbardziej coś jest na rzeczy.

Wobec Hiszpanii jesteśmy wysoce niesprawiedliwi. Całe masy ludzi kochają ten kraj miłością natychmiastową i skorą do przymykania oka na wszelkie mankamenty. Wystarczy nam zaznać nieco tutejszego słońca, zanurzyć się w śródziemnomorskich falach, nacieszyć oko malowniczo pofałdowanym iberyjskim krajobrazem czy wybrać się na spacer wzdłuż świetlistobiałych andaluzyjskich kamienic, by kompletnie stracić głowę.

Nawet na tym blogu niejednokrotnie deklarowałem już swoją "hiszpanofilię", więc stanowczo nadeszła pora na jakąś istotną zmianę. Spróbuję więc wcielić się w niewdzięczną rolę advocatus diaboli, by wbrew silnemu odruchowi pozytywnej dyskryminacji przyjrzeć się tym zjawiskom, które w Hiszpanii mogą nas niemiłosiernie drażnić.


Pogoda

W celu uniknięcia silnego szoku, zacznijmy od czegoś, nad czym dość gładko uda nam się przejść do porządku dziennego. Choć być może trudno w to uwierzyć, Hiszpania nie zawsze skąpana jest w słońcu, nawet o tej porze roku. 

Dokładnie tydzień temu spakowałem walizki i wsiadłem w samolot, który po dwuipółgodzinnym locie dotknął ziemi w miejscu zaanonsowanym przez kapitana jako lotnisko Barajas. Lądowanie nie należało do przyjemnych ze względu na gęste chmury i ulewny deszcz, a droga z portu lotniczego do hotelu minęła pod znakiem przemarznięcia i przemoczenia. W podobnym duchu upłynęły mi zresztą trzy kolejne dni. No cóż, można nie dowierzać, można przecierać oczy ze zdumienia, ale przejmujące zimno przeszywające człowieka od stóp do głów pozostaje bolesnym faktem, gdy w tak niesprzyjających okolicznościach zabraknie w walizce choćby jednego płaszcza. 

Wiem, wiem... sam jestem sobie winien. Trzeba było wierzyć prognozie.


Inercja

Zameldowałem się w hotelu o absurdalnej nazwie Francia y Paris. Trudno mi sobie wyobrazić, by ktoś poszedł dalej tym tropem i otworzył na przykład hotel pod szyldem Polska i Warszawa albo Bośnia i Hercegowina i Sarajewo. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to myśl, że kluczem była chęć znalezienia się jak najwyżej w wynikach internetowych wyszukiwarek. Kto wie, może to całkiem skuteczna strategia? W końcu jakoś tu trafiłem.

Wchodzę do środka. Westybul przypomina raczej ponurą klasztorną kruchtę niż miejsce, w którym miałoby się ochotę przysiąść choćby na chwilę. Recepcja ulokowana daleko w głębi pomieszczenia wydaje się być kompletnie opustoszała. Wytężywszy wzrok, spostrzegam jednak recepcjonistę ukrytego za jakąś przedziwną konstrukcją. Ma na sobie uniform w kolorze idealnie zlewającym się ze ścianą tuż za jego plecami. Siedzi tam, nie wydając z siebie ani słowa, jakby po cichu liczył na to, że nikt mu nie będzie przeszkadzał. Bywa i tak.

Śniadanie, jakim zostaję uraczony następnego dnia, nie należy do szczególnie chwytających za serce. Zanurzając dłonie w misce, w której zmieszano ze sobą pasztety, dżemy, masło, cukier i inne cuda zamknięte w niewielkich plastikowych opakowaniach, udaje mi się wreszcie wydobyć na światło dzienne kilka skarbów zatopionych wśród masy produktów, których spożycie na oko zajęłoby mi mniej czasu niż przeczytanie składu. Kawa, ku mojemu zdziwieniu, okazuje się natomiast być bardzo smaczna.

Uczciwie rzecz stawiając, trzeba przyznać, że hotel ma na szczęście całkiem sporo niezaprzeczalnych zalet, choć i tak pod paroma względami okropnie kuleje. Nie zamierzam jednak snuć w tym miejscu jakichś uogólnień, jakoby hiszpańskie hotele z reguły były takie czy owakie. Chodzi mi o coś zupełnie innego. Zaciekawiony opinią innych gości, przeprowadziłem wnikliwe internetowe śledztwo. W efekcie znalazłem całą masę głosów bardzo zbliżonych w swej wymowie do moich własnych obserwacji. Jeden z tych głosów pochodzi z 2003 roku. I o to mi właśnie chodzi! Przez trzynaście lat nikt nie kiwnął palcem, by coś zmienić w najbardziej palących kwestiach, które do znudzenia wałkowane były na forach i portalach społecznościowych. A może właściciele hotelu po prostu czytają wyłącznie pozytywne komentarze?



Języki obce

Wiele osób mawia, że brakuje im odwagi, by wyjechać z Polski, bo nie znają (dostatecznie dobrze) języka angielskiego, aby móc się z kimkolwiek porozumieć za granicą. Tego typu argumentacja miałaby oczywiście głęboki sens, gdyby nie jeden bolesny szczegół: Mieszkańców południowej Europy – z Włochami i Hiszpanami na czele – cechuje legendarna wręcz awersja do nauki tego języka, więc nawet urlopowicze przybli wprost z Wysp Brytyjskich niejednokrotnie zmuszeni są porzucić wszelką nadzieję i przestawić się na komunikację pozawerbalną. 

Jak wyjaśnił mi niedawno pewien znajomy Hiszpan, w bardzo wielu tutejszych szkołach jako języka obcego w dalszym ciągu uczy się przede wszystkim francuskiego, który – ze względu na liczne podobieństwa – jest dla nich po prostu znacznie łatwiejszy w opanowaniu. Narzekają co prawda, że Francuzi i tak niejednokrotnie naśmiewają się z ich rzekomo nieznośnego hiszpańskiego akcentu, ale kwestie francusko-hiszpańskich animozji zostawmy póki co na boku. Wracając zaś do angielskiego, wspomnę jeszcze, że za jedną z głównych przyczyn powszechnej w Hiszpanii nieznajomości tego języka uznaje się zwyczaj dubbingowania zagranicznych filmów. Coś mi się widzi, że marna to wymówka zważywszy, że identyczne praktyki stosuje się masowo w Niemczech, których mieszkańcy władają angielskim pierwszorzędnie.


Kuchnia

Z zasady nie śmiem krytykować hiszpańskiej kuchni. Mógłbym naprawdę długo wymieniać przysmaki, jakie ma ona do zaoferowania, sącząc przy tym jakieś naprawdę dobre i całkiem niedrogie czerwone wino z regionu Rioja. Przyjmijmy jednak na chwilę, że dopada Cię akurat ciężka niestrawność. I co? I biada Ci, oj biada. Gdzie się obejrzeć, tam tłuste specjały prosto z patelni. Mięsa, ryby, owoce morza... Nawet banalne ziemniaki toną w majonezowym sosie. Do tego niemała dawka soli, pieprzu i innych niezbyt łagodnych przypraw. Ślinka cieknie, ale Twój żołądek jest innego zdania? Z konieczności dajesz więc za wygraną i postanawiasz się zadowolić jakimś drobiazgiem wprost z piekarni. Słuszna decyzja, choć i tak nie będzie Ci łatwo. Sklepowe półki uginają się od łakoci. Możesz wybierać między wariantem na słodko bądź na tłusto i słodko... Muszę Cię zmartwić. Nawet znalezienie niesłodzonego jogurtu naturalnego w hipermarkecie potrafi zająć naprawdę dużo czasu. Lepiej szybko wyzdrowiej, bo inaczej zostaną Ci już tylko słoiczki z papką dla niemowląt.


Adwokat diabła?

Choć wychodzę ze skóry, wymachuję widłami, ostrzę rogi i stukam kopytami, adwokat diabła i tak ze mnie marny. Deszcz przestał w końcu padać, śniadanie zawsze mogłoby być gorsze, opanowanie kilku podstawowych słów po hiszpańsku też nie jest znowu takie trudne, a żołądek ma się już dobrze. 

No, to gracias za uwagę, amigos!











 



4 komentarze:

  1. To Kadiz na zdjęciach?
    Haha, dobrze Cię rozumiem - deszcz i przenikające zimno może zniszczyć najlepszą podróż i zostawić nam w głowie ponury obraz Hiszpanii. Gdy słoneczko wesoło świeci, wiele rzeczy można je wybaczyć - nawet je nieznośne hotelowe śniadania. Sama nie idealizuję kraju, mam dużo niemiłych wspomnień, a Madryt nigdy nie potrafił mnie zachwycić. Doskonale znam problem z językiem, choć mam wrażenie, że powoli idzie to ku lepszemu. Dużo Hiszpanów wyjeżdża na Erasmusa, a np. w takiej Polsce bez angielskiego ani rusz:) Ja natomiast słyszałam teorię, że problemy z językiem wynikają przede wszystkim ze złych programów szkolnych. W podstawówce, gimnazjum, licuem wszędzie zaczynasz język na nowo, zaczynasz uczyć się od podstaw. Jak w takim tempie można faktycznie pchnąć swoją znajomość angielskiego do przodu? Prawie niewykonalne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bingo! Wybrałem co prawda do tego tekstu wyłącznie te ujęcia, które nie pokazują za wiele miasta, ale zgadza się, wszystkie je pstryknąłem w Kadyksie. Co do nauki języka, to bardzo możliwe, że przyczyną jest to, o czym piszesz. Nie obraziłbym się jednak, gdyby faktycznie sytuacja miała się ku lepszemu. Jedynie w kwestii Madrytu mam kompletnie inne zdanie niż Ty. W zeszłym roku spędziłem tam jakiś tydzień i przywiozłem naprawdę pozytywne wrażenia, mimo że to takie wielkie i gwarne miasto.

      Usuń
  2. Ach boska Hiszpania... Przed dwa lata było mi dane uczyć się hiszpańskiego, a także o kulturze tego kraju i byłam totalnie oczarowana ich "południową zadziornością". To, to co urzeka mnie również we Włoszech taka radość życia i pewnego rodzaju bunt przeciwko zachodnioeuropejskiej i amerykańskiej miłości do pracy, pieniądza i kariery. I muszę przyznać, że lubię ich brak kompleksów z powodu nie znajomości angielskiego. Wydaje mi się, że ja znam ten język naprawdę bardzo dobrze, ale zawsze jak mam się odezwać czuję niesamowity strach przed pomyłką, a oni w ogóle nie zawracają sobie głowy odmianą i poprawnością, a mimo to zero krępacji.
    Ale ja chyba jestem teraz na etapie buntu przeciwko gnającej mnie dorosłości i stąd ta fascynacja "wiecznie młodym" południem żyjącym chwilą ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobno w tym hiszpańskim wyluzowaniu jest co nieco aktorstwa, na które my naiwnie się łapiemy, ale to akurat opinia Hiszpana, a przecież trudno być prorokiem we własnym kraju.
      Co do ucieczki od dorosłości w południowoeuropejski relaks, to muszę przyznać, że Twój punkt widzenia bardzo mi się podoba. Me gusta mucho!

      Usuń