sobota, 28 maja 2016

Ronda Romantica


Myśl o tym, by odwiedzić tę niewielką andaluzyjską mieścinę pojawiła się w mojej głowie niemal natychmiast po przeczytaniu tekstu pt. "Cross the bridge of Ronda" na blogu Once Is Enough. Bardziej niesamowite jest jednak to, że ani Magda (autorka owego artykułu, którą zresztą zawczasu uprzedziłem o swoim zamiarze) ani tym bardziej ja, nie spodziewaliśmy się, że dotrę tam wprost na obchody hucznego majowego festiwalu "Ronda Romantica". Cofnijmy się jednak do chwili, kiedy to ze szczegółowej opowieści Magdy na temat Rondy na dobrą sprawę nie pamiętałem już praktycznie nic poza tym, że jest tam... most. Zdaję sobie sprawę, że nie brzmi to jak elektryzująca zapowiedź niesamowitej przygody, ale uzbrójmy się w cierpliwość.

Jest upalne piątkowe popołudnie. Wysiadam właśnie z pociągu, by znaleźć się na dość nijakiej alei o przewidywalnej nazwie Avenida Andalucía, po której za chwilę przyjdzie mi taszczyć mój (co nieco dociążony świeżo zgromadzonymi zapasami wina i oliwy) bagaż. Rzeczonego mostu nie mam jeszcze nawet w zasięgu wzroku.

Z każdym kolejnym krokiem stopniowo odświeża mi się pamięć. Przypominam sobie, że najpierw miało być tak sobie, ale nieco dalej będzie już ładnie. Czekam więc na "ładnie". Mija niecały kwadrans, podczas którego pokonuję kilka zakrętów, gdy nagle zza narożnej kamienicy wyłania się promenada pełna spacerowiczów. Przemiana, która właśnie ma miejsce, wywiera na mnie piorunujące wrażenie. Czym bardziej zbliżam się do hotelu, tym częściej mam ochotę zatrzymać się pośrodku ulicy, wyciągnąć aparat i obfotografować każdy kąt. Albo nie, wytrzymam. Będę dzielny, wszystko w swoim czasie.

Pół godziny później znów snuję się tymi samymi zakamarkami, lecz tym razem z kilkunastoma kilogramami balastu mniej. Internetowa mapa podpowiada mi, że nieopodal znajduje się punkt widokowy. Przekonany, że wreszcie uda mi się ujrzeć na własne oczy ów słynny most, zmierzam czym prędzej w tamtą stronę. Zgrubsza szacując, zagęszczenie turystów na metrze kwadratowym wzrasta wykładniczo. Acha, czyli widok musi być naprawdę niesamowity. Z mieszanką niecierpliwości i zafascynowania doprawioną nieznacznym lękiem wysokości docieram do barierki ochronnej zamontowanej na skraju przepaści. Moja dolna szczęka w sposób niekontrolowany, acz w pełni zasłużony wędruje gdzieś w okolice parteru. Nie zastanawiając się zbyt długo, chwytam za aparat i... zaraz, zaraz... Wszystko jest piękne na tym najwspanialszym ze światów, ale ja bym chciał wiedzieć, gdzie jest ten przeklęty most.



Kolejny rzut oka na mapę i wszystko staje się jasne. Jeszcze tylko parę kroków i wreszcie postawię moje stopy na słynnym, XVIII-wiecznym Puente Nuevo. Bułka z masłem. Faktycznie, po kilku minutach trafiam na miejsce. Widok stamtąd do złudzenia przypomina ten, którym napawałem się przed chwilą. Nic dziwnego, w końcu jestem zaledwie parę metrów dalej. Przechodząc przez jezdnię, mogę wprawdzie popatrzeć również w drugą stronę, ale w dalszym ciągu mierzi mnie jeden szkopuł: Cóż z tego, że ponad dwustuletni most mam obecnie przed sobą, za sobą, a nawet pod sobą, skoro – w rzeczy samej – podziwiam go od najmniej interesującej strony?! Czuję się trochę, jakbym stał centralnie pod Wieżą Eiffela. Owszem, można cyknąć w miarę oryginalną fotkę, ale gdy ktoś mnie potem zapyta, czy widziałem Wieżę Eiffela, odpowiem zgodnie z prawdą, że owszem, widziałem i że to bardzo ładny kwadrat.



W takich chwilach najlepiej zdać się na grupy turystów. Wystarczy przystanąć gdzieś na moment, by na horyzoncie pojawiła się wycieczka pełna Azjatów z aparatami fotograficznymi, krótkowłosych niemieckich emerytów z plecaczkami, żujących gumy Amerykanów w bejsbolówkach lub rozwydrzonych francuskich gimnazjalistów. Stara, sprawdzona metoda zadziałała i tym razem. Nawet nie trzeba było długo czekać. Teraz wreszcie naprawdę wiem już wszystko. Tuż za mostem należy skręcić w prawo, by dojść do niewielkiego placyku, z którego następnie prowadzą schody w dół. Kawałek dalej schody te szybciutko się kończą, by ustąpić miejsca wydeptanej piaszczystej ścieżce, z której sforsowaniem miewają niemałe kłopoty wszyscy ci, którzy zdecydowali się wzuć na stopy wyłącznie klapki. Mimo wszystko warto podjąć się wyzwania zejścia na dół, ponieważ nagrodą jest taki widok:


Mniej więcej w tej chwili przychodzi mi do głowy, że każdorazowe sięganie po aparat i chowanie go z powrotem do torby będzie tego dnia zdecydowanie nadmiarowym wysiłkiem. Snuję się więc bez celu w ślimaczym tempie, lewą ręką delikatnie obejmując obiektyw, a prawą trzymając w pogotowiu na migawce. Jedna rzecz uparcie nie daje mi jednak spokoju – dlaczego niemal co chwilę natrafiam na ludzi wyjętych żywcem z poprzedniej epoki? Dziewczyny w lodziarni wyglądają jak tancerki flamenco, oficer w dawno zapomnianym galownym mundurze odprowadza swoją mamę do samochodu, a chłopaki na placu urządzają sobie pojedynek na plastikowe noże.














Jeszcze ciekawiej sprawa się ma wieczorem, gdy zza hotelowych okien co rusz dobiegają huki wystrzałów. Za którymś razem nie wytrzymuję i wychodzę na balkon, by zobaczyć, co się dzieje. Po raz drugi tego dnia nie wierzę własnym oczom. Kawalkady XIX-wiecznych jeźdźców, artylerzystów i muzyków orkiestrowych, a pośród nich całe tłumy mieszczan przetaczają się głównym traktem wiodącym wprost pod moim oknem. Ogromna część z nich jest uzbrojona i strzela bez opamiętania na oślep, budząc na przemian popłoch i śmiech gawiedzi.

Tak oto zatoczyliśmy pełne koło, docierając na powrót do punktu, w którym zaczynam snuć tę opowieść. Przyczyną niezrozumiałego dla mnie z początku zamieszania są obchody dorocznego majowego święta. W swych korzeniach sięga ono roku 1509, kiedy to Ronda zyskała specjalne przywileje z rąk księżniczki Joanny I (zwanej skądinąd Joanną Szaloną). Prawdziwy rozkwit tradycji majowych obchodów nastąpił jednakże dopiero w wieku XIX, dlatego też władze miasta zorganizowały w tym roku rekonstrukcję historyczną, mającą przenieść nas do czasów epoki Romantyzmu, przeistaczając zarazem doroczne święto w festiwal pod nazwą "Ronda Romantica". Jak informują organizatorzy, XIX wiek to również czas, kiedy Ronda służyła za schronienie rozlicznym andaluzyjskim bandytom i rzezimieszkom, stąd też – aby dopełnić historycznego obrazu miasta – spodziewać się można inscenizacji napadów, rozrób i innych aktów przemocy. No i jak tu spokojnie pracować, gdy za oknem bijatyki, gwałty i porwania dla okupu? A my wciąż narzekamy, że żyjemy w niespokojnych czasach.


















5 komentarzy:

  1. Ojej, widzę, że Was równiez nie ominęły hiszpańskie parady... To jest jedna z tych rzeczy, których jednak w Hiszpanii nie lubię. Fajnie, że święto, gorzej, że masa ludzi. Ale mam nadzieję, że nie popsuło to Waszego wyjazdu:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. My tam akurat lubimy te parady, a przynajmniej nam się jeszcze nie przejadły. Pamiętam, jak kiedyś spacerowaliśmy przez centrum Girony, a tam ni stąd, ni zowąd pojawiały się całe zastępy rzymskich legionistów. Wrażenie było piorunujące. :)

      Usuń
  2. No to jesteś szczęściarzem, że trafiłeś na takie fajne, regionalne atrakcje.
    Nas Ronda przywitała w marcu strugami deszczu. Cały czas zalewało mi aparat, a jazda krętymi drogami nad przepaściami, powodowała wzrost adrenaliny.
    Przyznasz, że panorama okolicy podziwiana z rondyjskiego mostu jest całkiem sympatyczna, w przeciwieństwie do przepaści rozciągającej się pod mostem:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyznam, przyznam, bo na skraju przepaści ja również nie czuję się jak ryba w wodzie.
      Współczuję tego marcowego deszczu. Turystyka pod znakiem przemoknięcia od stóp do głów nigdy nie brzmi jak spełnienie marzeń. Na dodatek nawet najpiękniejsze miejsca wyglądają wtedy ponuro. Może pora już rezerwować bilety na kolejny wypad? ;)

      Usuń
    2. W ciągu 10-dniowej podróży po Andaluzji tylko w Rondzie pogoda jakoś nie dopisała. Poza tym jednym dniem pogoda była super. Na przełomie lutego i marca cały czas świeciło słońce, a temperatura wynosiła 18-20 stopni. Idealna do zwiedzania.
      A kolejny wypad? - myślę, że nie miałabym nic przeciwko temu:)

      Usuń