sobota, 23 lipca 2016

Miasto w kolorze Siena


O istnieniu Sieny usłyszałem po raz pierwszy na lekcji plastyki w szkole, choć odbyło się to w dość nieoczekiwanych okolicznościach. Pewnego razu jeden z moich kolegów wypowiedział na głos to, nad czym wielu w klasie łamało juz sobie głowy: Dlaczego właściwie farbka w kolorze piaskowego brązu podpisana jest siena palona? W jego ustach brzmiało to raczej jak "się napalona", co zapewne zresztą było zamierzone, ale odpowiedź nauczycielki, że nazwa ta wywodzi się od toskańskiego miasta, którego najstarsza zabudowa jest praktycznie jednokolorowa, pobudziła moją wyobraźnię znacznie bardziej niż kiepski żart, który ją sprowokował.

Siena przez całe lata rywalizowała o palmę pierwszeństwa z leżącą niecałe sto kilometrów na północ Florencją i – prawdę mówiąc – cieszę się, że nie wyszła z tej walki zwycięsko. Tłumy turystów tłoczących się każdego roku na florenckich ulicach potrafią skutecznie zniechęcić do odwiedzania tego miasta w szczycie letniego sezonu, czego z całą pewnością nie można powiedzieć o jej dawnym konkurencie. Rzecz jasna, błędem byłoby sądzić, że Siena jest dziś wyludniona. Na szczęście znaczna większość spacerowiczów snuje się wzdłuż pełnego sklepów i restauracji traktu wiodącego od Piazza Saracini aż do charakterystycznej, pasiastej katedry, dlatego wystarczy w dowolnym momencie odbić nieco w prawo bądź w lewo, by móc bez skrępowania rozkoszować się urokami miasta.


Centralnym punktem Sieny jest Piazza del Campo ze słynnym Palazzo Publico wzniesionym w jego południowo-wschodniej części, jednak tym, co w owym placu wydaje się być najbardziej osobliwe jest jego przypominający muszlę kształt. Mam ochotę napisać, że składają się nań promieniście rozchodzące się trójkąty, tworzące symetryczną, wachlarzykowatą mozaikę, ale natychmiast nachodzi mnie refleksja, że trudno to sobie wyobrazić na podstawie samego tylko słownego opisu. Poprzestańmy więc na powszechnie stosowanej analogii do kształtu muszli.

Dwa razy do roku na Piazza del Campo odbywa się tradycyjny festyn ku czci Marii Panny zwany il Palio, którego koronną częścią jest gonitwa konna wokół placu, o czym przypominają liczne fotografie ochoczo eksponowane w sklepach z pamiątkami. Przez pozostałe dni w roku na placu najprzyjemniej jest jednak po prostu rozsiąść się na rozgrzanym słońcem bruku i obserwować przechodniów.







Opuszczam centralny plac i uruchamiam strategię "byle z dala od tłumów". Efekt jest natychmiastowy. Maszerując opustoszałymi ulicami co krok natrafiam na urokliwy zakątek albo wdrapuję się na wzgórze, z którego rozpościera się niesamowity widok na miasto. Najwięcej przygód niesie jednak ze sobą... jedzenie. Porzuciwszy ścieżki wydeptane przez turystów, wkraczam bowiem w strefę zdominowaną przez lokalsów.

W jednym z kusząco wyglądających lokali decyduję się skorzystać z anonsowanej na tablicy przed wejściem oferty lunchowej. Gdy do mojego stolika podchodzi kelnerka, proszę ją o menu. Okazuje się jednak, że karta dań nie tylko nie występuje w wersji anglojęzycznej (czego mogłem się spodziewać), lecz w ogóle nie funkcjonuje w formie pisemnej. Z ust przemiłej pani pada więc litania dań do wyboru. Po chwili, ni stąd, ni zowąd dziewczyna się zacina. Spogląda na mnie jeszcze przez kilka sekund z wymalowanym na twarzy zakłopotaniem, po czym w mgnieniu oka czmycha na zaplecze, by równie szybko wrócić do stolika i z triumfującą miną wyrecytować dalszy ciąg listy oferowanych dziś potraw. Tempo, w jakim kelnerka wypowiada swoją kwestię, jest tak szybkie, że ledwie udaje mi się wychwycić jakieś znajomo brzmiące nazwy, a nie mam serca prosić jej o powtórzenie wszystkiego od początku. Pada więc na canelloni. Czemu nie? Jak się wkrótce okazuje, wybór był strzałem w dziesiątkę.

Jeszcze weselej jest kolejnego dnia. Obsługa w poprzedniej knajpce przynajmniej znała angielski w przeciwieństwie do starszego małżeństwa prowadzącego maluteńki lokalik z toskańskimi specjałami, na temat którego aż roi się od entuzjastycznych komentarzy w Internecie, więc uznałem, że stanowczo muszę się tam wybrać. Minąwszy drzwi wejściowe, omiatam wzrokiem doprawdy niewielkie wnętrze. Klienci cisną się w nim przy czterech stolikach, a kolejni ustawiają się już w kolejce do kontuaru. Mam szczęście – jakaś para, która zbiera się właśnie do wyjścia, zgadza się podzielić ze mną swoim stolikiem. Usiadłszy, orientuję się jednak, że w lokalu obowiązuje samoobsługa, więc porzucam stolik, by czym prędzej zająć miejsce w kolejce. I tym razem próżno szukać karty dań. Jest za to pokaźnych rozmiarów przeszklona lada, za którą ułożono niezliczone ilości przysmaków – głównie serów, wędlin i warzyw – z których na żądanie klientów komponowane są zakąski. Starsi państwo stojący przy kasie wprawdzie nie śpieszą się z obsługą, lecz nietrudno zgadnąć, że kiedyś przecież nastąpi ten moment, gdy i ja będę musiał otworzyć usta, by wyartykułować jakieś zamówienie. Trzeba zatem działać! Kątem oka spostrzegam młodą dziewczynę komponującą właśnie obfity zestaw smakołyków w stylu "wszystkiego po trochu". Bez zbędnych ceregieli uderzam prosto do niej z pytaniem, jak coś takiego zamówić, wskazując jednocześnie palcem, aby nie było wątpliwości, o co mi chodzi. W odpowiedzi słyszę, że deska lokalnych specjałów nosi nazwę tagliere misto [wym. tal-jere misto]. W pełni uszczęśliwiony powtarzam tę nazwę jeszcze kilka razy w głowie, by mi przypadkiem nie umknęła. Wygląda na to, że niczego więcej mi nie trzeba, może za wyjątkiem lampki jakiegoś dobrego, toskańskiego wina. Rzeczywistość okazuje się wszakże nieco bardziej zagmatwana. Państwo przy kasie (tuż po wypowiedzeniu przeze mnie owych dwóch magicznych słów mających zapewnić mi smakowity posiłek) zadają jeszcze całą masę niezrozumiałych pytań, a moja konsternacja skutkuje jedynie dalszymi potokami włoskich słów. Od gadania powoli zaczynają boleć mnie ręce, a nić porozumienia zdaje się być poza naszym zasięgiem. Nie mam pojęcia, jakim cudem docieramy wreszcie do etapu, w którym następują uśmiechy i poklepywania po plecach. Zakładam więc, że proces składania zamówienia dobiegł końca i mogę spokojnie wrócić do stolika.

Czas się dłuży potwornie, a wraz z nim rośnie zwątpienie, czy aby na pewno zostałem dobrze zrozumiany... Jest wino! Ufff, połowa drogi za nami. Tylko co z deską zakąsek? Oooo, idzie! A nie, to dla kogoś innego... Co robić? Czekać? Nie czekać? Wyjaśniać? Dopytywać?... Starsza pani się uśmiecha. Czy to dobrze?... Oj, uczmy się języków, bo inaczej niechybnie padniemy z głodu.










Więcej zdjęć ze Sieny znajdziesz na facebookowym profilu "Europa Bistro"

8 komentarzy:

  1. Pięknie pokazałeś Sienę. Prawdopodobnie wiosną przyszłego roku będziemy zwiedzać Toskanię, więc może zahaczymy i o Sienę.
    Co do języków to faktycznie czasem czuję się jak na Wieży Babel. Ostatnio będąc w Andaluzji - w małych hotelikach, czy restauracjach trzeba się było nieźle napocić żeby się dogadać, bo oni w ogóle nie znają tam angielskiego.
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ooo, czyli znów będziemy w tych samych miejscach. Wiosna albo wczesna jesień to chyba najlepsze okresy na zwiedzanie Toskanii. Czekam zatem na relację. :)

      Usuń
  2. Ach Siena! Pierwszy i ostatni raz miałam okazje tu być mając... 10 lat, a jednak wydaje mi się jakby to było wczoraj, jakby te 8 lat były czymś naprawdę niewielkim. Toskańskie miasta mają swój niesamowity i niepowtarzalny urok, aż trudno się w nich nie zakochać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O widzisz, dokładnie kogoś takiego jak Ty brakowało w naszej klasie. Nie trzeba by było zadawać idiotycznych pytań ;)

      Usuń
  3. W końcu otrzymaliście tą deskę przysmaków? :)
    Przepiękne miasto! Czytam i oglądam i wiem tylko tyle, że najchętniej właśnie tam znalazłabym się już jutro. Włochy mnie kuszą i pewnie nie odpuszczą, uwielbiam ten kraj, a ledwie go liznęłam! Ale... zobaczę, na pewno nadrobię i wszystko zobaczę, tak.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, jestem przekonany, że nadrobisz. Kto jak kto, ale Ty nie rzucasz słów na wiatr. A co do deski, to owszem otrzymaliśmy ją w końcu, choć długo kazała na siebie czekać. Ostatecznie wyekspediowano do stolika jakiegoś młodego faceta z zaplecza, który mówił po angielsku i opowiedział po kolei kilka słów o każdym detalu, jaki się na tejże desce znalazł.

      Usuń
  4. Bardzo ciekawie opisałeś tę wycieczkę :) Aż chce się więcej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję! Pozostawienie lekkiego niedosytu to jedno z przyjętych przeze mnie po cichu założeń, więc cieszę się, że udało się je spełnić. ;)

      Usuń