czwartek, 8 grudnia 2016

Wine not?


Po raz kolejny usłyszałem niedawno obiegową opinię, że do wina trzeba dorosnąć. Fakt, trudno mi wyobrazić sobie, by komukolwiek przypadło ono do gustu już od pierwszej w życiu lampki. Zbyt często jednak zapominamy, że ten znany i hołubiony od tysiącleci trunek w gruncie rzeczy nie jest – jak być może chcieliby niektórzy – pokarmem bogów czy magicznym eliksirem, a jedynie sfermentowanym sokiem z winogron. 

Owszem, przywykliśmy kojarzyć wino z pewnego rodzaju wytwornością czy wręcz kunsztem. Co więcej, ludzkość na przestrzeni wieków opanowała tajniki jego wytwarzania niemalże do perfekcji. Mimo wszystko pewien rodzaj zupełnie nieuzasadnionego zadęcia niektórych osób, twierdzących, że się na winie znają skontrastowany z niepotrzebnym zakompleksieniem wielu spośród tych, którzy się na nim nie znają, stanowi przedziwną mieszankę obfitującą w sytuacje kuriozalne.

Zapytano mnie kiedyś przewrotnie, PONIŻEJ jakiej kwoty za butelkę z pewnością NIE kupiłbym wina. Pytający dodał natychmiast, że jego własna granica to 50zł. W pierwszym odruchu uznałem takie postawienie sprawy za podszytą snobizmem niedorzeczność. Z niekrytą nutką uszczypliwości odparłem więc, że kwestia ta jest niezwykle względna, zważywszy, że np. w Hiszpanii naprawdę smaczne wina bez trudu dostać można już za 2-3 euro. Po chwili dotarło do mnie jednak, że faktycznie gdzieś tam taka granica u każdego musi przecież istnieć, nawet jeśli jest ona inna w różnych krajach. Lubię chociażby opowiadać, jak to będąc na studiach, wybrałem się kiedyś do jednego z toruńskich supermarketów, gdzie poprosiłem ekspedientkę o pomoc w wyborze "czerwonego, wytrawnego" do obiadu. Pani bez wahania schyliła się ku najniższej półce, z której wydobyła dla mnie butelkę trunku za 5,80zł. Grzecznie podziękowałem, dochodząc do wniosku, że chyba lepiej będzie, jeśli wybiorę coś sam... Innym razem z kolei, chcąc odwdzięczyć się gospodarzowi za gościnę w Budapeszcie, a zarazem kompletnie nie znając się na lokalnych winach, wrzuciłem do koszyka produkt, którego cenę naprędce przekonwertowałem w głowie z forintów na złotówki i uzyskałem wynik w okolicach 30. Dopiero podczas kolacji wyszło na jaw, że pomyliłem się w obliczeniach "o jedno zero". Za butelkę zapłaciłem bowiem równowartość trzech, a nie trzydziestu złotych, jak z początku sądziłem. Tego wieczora zrozumiałem też, że popularne wówczas sformułowanie "Ale siara!" nie tylko idealnie oddawało skalę mojej kompromitacji, ale również wątpliwą jakość przyniesionego przeze mnie wina. 

Od finansowego kryterium nie sposób się uwolnić, co w bezwzględny sposób wykorzystują niekiedy sprzedawcy. Nie wiem, czy wina, których ceny w pewnych sieciach marketów (chcących uchodzić za delikatesowe) bywają zawyżone o kilka czy nawet kilkanaście złotych, w rezultacie bardziej smakują ich klientom, ale przypuszczam, że stojący za tymi praktykami przedsiębiorcy doskonale wiedzą, co robią. Nie jest też tajemnicą, że restauratorzy zwyczajowo odbijają sobie koszty prowadzenia lokalu, nakładając wysokie marże na napoje. Mimo wszystko, gdy pewnego razu znalazłem na półce w Tesco bardzo charakterystyczną butelkę wina w cenie 12zł, za którą w odwiedzonym przeze mnie parę dni wcześniej lokalu żądano aż 70zł, poczułem skurcz w żołądku. Obawiam się więc, że jeśli podczas wyboru wina, kierujesz się wyłącznie ceną, masz naprawdę spore szanse na to, by zostać okrutnie wykiwanym.

Z góry uprzedzam, że w tym miejscu nie pojawi się żaden nieudolny poradnik w stylu "enologia dla opornych". Chylę czoła przed koneserami, którzy potrafią w zawartości swego kieliszka wyczuć posmak beczki lub rozpoznać nutkę limetkową (zwłaszcza, jeśli nie używają swoich zdolności do tego, by pogardzać amatorami nieodróżniającymi merlot od pinot noir), jednak sam do owego zacnego grona niestety nie należę. Przyznaję, że tematyka od jakiegoś czasu mnie ciekawi, lecz wciąż pozostaję na etapie podziału win na dwie kategorie – tych, które mi smakują oraz całej reszty. Poza tym, uparcie twierdzę, że o wiele więcej dzieje się wokół wina niż w nim samym.

Z ogromnym sentymentem wspominam na przykład pewną lizbońską winiarnię, której pracownicy niezwykle imponują mi swoim znawstwem, a panująca tam atmosfera luzu pozwala kompletnie nie przejmować się faktem, że prawie żadna z pozycji w ich karcie nie brzmi zbyt znajomo (przynajmniej dla klienta takiego jak ja). To tam wszakże usłyszeć można intrygujące historie o produkcji wina, otrzymać gratisową lampkę już podczas drugiej wizyty, a nawet przekonać się, że istnieją wina, które idealnie komponują się z... czekoladą. Na Portugalii jednak lista zaskakujących wspomnień z winem w tle bynajmniej się nie kończy.

Bez nieporozumienia z pewnym włoskim kelnerem, który zamiast zamówionych dwóch lampek Montepulciano przyniósł całą butelkę, nie byłoby opowieści o tym, jak wracając beztrosko późnym wieczorem do hotelu pomyliłem drogę, przez co znaleźliśmy się po przeciwnej stronie wzgórza i tylko internetowa mapa w telefonie była w stanie pomóc nam pokonać niekończący się labirynt uliczek prowadzących do celu. Przy okazji przekonałem się, że Bergamo jest znacznie bardziej urokliwym miastem niż sądzić mogą wszyscy ci, którzy kojarzą je wyłącznie z portem lotniczym nieopodal Mediolanu.

Kolejny przykład okołowinnej historii wiąże się z – trudna nazwa – Gewürztraminerem. Na długo zanim wino to (wytwarzane z alzackiego szczepu winogron o tej samej nazwie) podbiło serce mojej teściowej, sterczałem wraz ze znajomym w zadaszonym przedsionku jednej z kamienic w centrum Sofii, ponieważ nieoczekiwana ulewa zniweczyła nasze plany o zwiedzaniu tego miasta. Gdy uświadomiliśmy sobie, że stoimy tam i marzniemy już od ponad czterdziestu minut, a przesłonięte ołowianymi chmurami niebo w dalszym ciągu nie wróżyło niczego dobrego, z konieczności znaleźliśmy schronienie w restauracji po drugiej stronie ulicy. Zapoznawszy się z tamtejszą kartą win, uznaliśmy, że Gewürztraminer będzie idealnie komponował się z deską serów, którą właśnie zamówiliśmy. Tak przynajmniej brzmi wersja oficjalna. Nieoficjalnie przyznaję, że był on dla mnie wówczas kolejną trudną do wymówienia pozycją w menu, zaś dla mojego towarzysza stanowić musiał – jak przypuszczam – miłe skojarzenie z czasów studiów w Strasbourgu. Następnego dnia, na lotnisku zaopatrzyłem się w identyczną butelkę, jednak nie było mi dane poczęstować nią nikogo ze znajomych, bowiem na Okęciu (gdzie miałem przesiadkę na lot do Wrocławia) pasażerów przylatujących ze stolicy Bułgarii i udających się w dalszą podróż przekierowano do ponownej kontroli bezpieczeństwa. Butelkę oddać więc musiałem celnikowi, który poinformował mnie, że osobiście ją wyrzuci. W odpowiedzi zaserwowałem mu minę dziecka pozbawionego lizaka, po czym zaśmiałem się w duchu, nie wierząc ani przez moment, że butelka przepisowo wyląduje w koszu.

O tym, że celnik to jednak czasem też człowiek, miałem okazję przekonać się innym razem, lecąc do Paryża. Gdy poprzedniego dnia pakowałem plecak, nie spostrzegłem, że w jego wewnętrznej kieszeni pozostał korkociąg – niewielki, rozkładany, w przeważającej części plastikowy i stanowiący raczej mało skuteczne narzędzie zbrodni, lecz i tak podczas kontroli uznano, że nie kwalifikuje się on do bagażu podręcznego. Nie mając nic do stracenia, spojrzałem na celnika stojącego naprzeciwko mnie i wypaliłem coś w rodzaju: No, ale jak to tak... do Paryża bez korkociągu? Mężczyzna zamyślił sie chwilę, jeszcze raz obejrzał dokładnie przedmiot, po czym machnął ręką, uznając słuszność mojej uwagi. Niestety dla mnie, a na szczęście dla wiary w przestrzeganie procedur bezpieczeństwa, ta sama sztuczka nie udała mi się w drodze powrotnej. Francuski celnik stwierdził tylko, że musi to wyrzucić, nie dając mi szansy na jakikolwiek protest.

Bez trudu przywiozłem za to z Francji dwa kieliszki – szklane, z pozoru bardzo delikatne, a mimo tego przetrwały transport zawinięte jedynie w ubrania. Upolowałem je w markecie pośród jednorazowych talerzy i sztućców. Bo nie ma nic gorszego niż dobre wino sączone z hotelowych kubeczków do płukania zębów.

9 komentarzy:

  1. Może nie będę zbyt oryginalna, ale powtórzę za Wojciechem Cejrowskim.
    Wino po prostu musi smakować, niezależnie od ceny. Są wina bardzo drogie, smakujące jak siki oraz tańsze /nie mówię o słynnym jabolu:)/, które już po pierwszym łyku ujmują smakiem, zapachem oraz kolorem.
    Ja uwielbiam portugalską Portadę /25 zł./ oraz izraelską Zmorę /ok. 30 zł./
    Ostatnio chciałam stać się prawdziwą koneserką i kupiłam wino za 150 zł. - wylądowało w zlewie. A mój dziadziuś zawsze mawiał" "Nie to co dobre, tylko co komu smakuje".
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, zależność między ceną a satysfakcją z zakupu wina jest dość pokrętna i nieodgadniona. Jeśli dodać do tego spostrzeżenie, że nasze gusta stopniowo się zmieniają, być może kiedyś zaczniemy dostrzegać niuanse produktów z najwyższej półki. A jeśli nie, to przecież nic straconego – wprost przeciwnie, wydamy mniej na wino. :)

      Usuń
  2. Dla mnie wino smakuje dobrze jedynie w bardzo wyjątkowych okolicznościach i to pod warunkiem, że jego cena przekracza magiczne 10 zł (w Polsce;) Naprawdę, da się znaleźć coś, co posmakuje, taniej niż 20 złotych. Ale tutaj gust już się zmienia z wiekiem.
    Na smak wina wpływa także towarzystwo, z którym je spożywamy, okazja a także (a może przede wszystkim?) naczynie! No bo jak porównać łazienkowy kubeczek z hotelu (okropność!) do szykownej szklanej lampki?
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest. Kiedyś nawet natknąłem się na program, w którym uzasadniano, dlaczego zachwycamy się lokalnymi specjałami na urlopie gdzieś z dala od domu, a potem zabieramy ze sobą np. butelkę wina, otwieramy i... dopada nas rozczarowanie. Czar prysł, nie ma już atmosfery fiesty, gorącego słońca, rozbawionego towarzystwa. Cała oprawa, która nadawała tamtym chwilom ich wyjątkowość, gdzieś przepadła.

      Usuń
  3. Oj kubeczki... trzeba pić prosto z butelki i problem znika ;) Tak sobie radziliśmy w Neapolu, bo nawet kubeczków do płukania zębów nie było na stanie.
    O to to, wyższa cena produktu = wyższe oczekiwania co do jakości = faktycznie podwyższone odczucia, ba - takie wino mogłoby cię nawet bardziej upić. To jest właśnie magia efektu placebo w marketingu.
    Piękny tekst! Ja jednak zostanę przy moim fresco za 9,90 ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A jaki masz patent na brak korkociągu? Uprzedzam, że ucieczka od problemu w stylu "zawsze można kupić wino z nakrętką" to za mało. :) Utrącenie szyjki jest dość brutalne i grozi ukruszeniem szkła do środka. Próbowałem też kiedyś uderzać drewnianą deską w denko, ale efekt był dość marny. Pozostaje wbicie korka do środka albo wydłubanie go nożem, choć to raczej zgniły kompromis. Ostatecznie więc w takich sytuacjach i tak robię wszystko, by kupić lub pożyczyć korkociąg (co czasem wymaga wytrwałego pielgrzymowania od drzwi do drzwi). A Ty, jak sobie radzisz w takiej sytuacji?

      Usuń
  4. Do niedawna miałam taką sytuację na mieszkaniu :D Cóż, wprowadza się człowiek do nowego mieszkania i nikt nie pomyśli o czymś tak przyziemnym jak korkociąg. Studenckie czasy uczą mnie, że wino można otworzyć wszystkim - nawet szczoteczką do zębów. Najczęściej wbijamy korek do środka za pomocą noża... ostatnio tak skutecznie, że do wina wpadł korek razem z nożem. Dobrze zadziałało wbicie noża w korek i później uderzania deską do krojenia w nóż. Śmigał w dół jak po maśle ;)
    Cóż, przyznaję się, że na wyjazdach nie uskuteczniam takich zabaw. Kupuję z nakrętką. Stety niestety.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy masz urodziny? Chyba sprezentuję Ci korkociąg. ;)

      Usuń
    2. Już mam, ale dziękuję za troskę :D

      Usuń