niedziela, 23 lipca 2017

Homo turisticus


Latem centrum Nicei pęka w szwach. Przewodniki, blogi i wszelkiej maści doradcy zachęcają, by uczynić z niej bazę wypadową do sąsiednich miejscowości z uwagi na dogodne połączenia z praktycznie całym regionem. Skutek tego taki, że miasto wypełnia się po brzegi osobnikami z gatunku homo turisticus, tzn. ludźmi, którzy spędzają tu przeważającą część swoich letnich urlopów, po czym ustępują miejsca kolejnym spragnionym wypoczynku przybyszom. Homo turisticus są jak komórki jednego organizmu, które podlegają nieustannej wymianiane, a jednak wciąż stanowią to samo ciało. Krótko mówiąc: wiecznie nowe twarze, ciągle te same wzorce zachowań.

Założę się, że marzysz czasem o tym, by Twój urlop trwał dłużej. Ja też. Przeprowadzając się na Lazurowe Wybrzeże, pomyślałem nawet, że może wreszcie uda mi się wcielić to w życie. Z początku łatwo bowiem ulec złudzeniu, że mieszkanie na Francuskiej Riwierze to niekończące się wakacje. Jest w tym rzecz jasna ziarno prawdy. Choćby dlatego, że jedne z najpiękniejszych w Europie plaż znajdują się tu dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zdziwiło mnie więc, że praktycznie wszyscy moi tutejsi znajomi planują urlopy za granicą. Jakby tego było mało, wielu z nich zdecydowało się na wypoczynek nad morzem. I to dokładnie tym samym, które oglądają każdego dnia, tyle że dla odmiany chcą je zobaczyć w Hiszpanii, Włoszech, Grecji czy Algierii. Jasne, wielu z nich po prostu wraca na wakacje do swoich rodzinnych domów, ale to niejedyny powód ich wyjazdów.

Przypuszczam, że kierują nimi dwie rzeczy. Po pierwsze, aby wakacje naprawdę były wakacjami, trzeba oderwać się od tego, co mamy na co dzień. To z kolei najprościej osiągnąć, zmieniając na moment miejsce pobytu (choćby nawet mieszkało się w raju na ziemi). Po drugie natomiast, niemal wszyscy tu – mniej lub bardziej świadomie – przyjmujemy postawę defensywy wobec turystów. Czym więcej przewija się ich wokół, tym bardziej unikamy najbardziej atrakcyjnych zakątków, nie chcąc natknąć się na tłumy spacerowiczów. W pewnym sensie schodzimy więc do podziemia. Poruszamy się innymi ulicami, wybieramy inne lokale i gdzie indziej robimy zakupy. Poznałem nawet człowieka, który jak ognia unika restauracji mieszczących się choćby w pobliżu ścisłego centrum Nicei, nie chcąc wpaść w którąś z turystycznych pułapek. Tak powstają dwa miasta w jednym.

Rzecz jasna nie wszyscy wykazują postawy aż tak skrajne, dlatego światy tubylców i urlopowiczów w pewnym stopniu wzajemnie się przenikają. I bardzo dobrze. Stuprocentowa separacja byłaby co najmniej niezdrowa. A tak, mam przynajmniej idealne warunki do prowadzenia obserwacji. Sęk w tym, że jest to obserwacja uczestnicząca, co w praktyce oznacza, że niekiedy krew człowieka zalewa.

Przejdźmy się na przykład Rue de France ciągnącą się wzdłuż wybrzeża, nieco ponad sto metrów od plaży. Chadzam tą ulicą dość często, ponieważ znajduje się tam jedna z moich ulubionych piekarni. Nie są to szczególnie relaksujące spacery ze względu na przewijące się tamtędy tłumy, które gęstnieją w zastraszającym tempie wraz ze zbliżaniem się do placu Massena. Trudno oczywiście winić turystów za to, że wybierają akurat tę ulicę. To tam otwarto całe mnóstwo sklepów i lokali kierujących swą ofertę właśnie do nich. Intryguje mnie natomiast sposób, w jaki ci ludzie się poruszają. W niczym nie przypominają oni tłumów przetaczających się chociażby po paryskiej Avenue des Champs-Élysées, które momentami pomylić można z jakąś pokojową manifestacją. Na Rue de France rządzi chaos, a jedyne czego można się spodziewać po przechodniach to to, że obierane przez nich scieżki mogą być wysoce nieprzewidywalne. Przypuszczam, że dzieje się tak za sprawą nadmiaru bodźców, jakie docierają tam do nieoswojonych z okolicą osób. Dla mnie oznacza to natomiast, że muszę bardzo uważnie chronić moje bagietki przed kolizją z innymi użytkownikami chodnika.

W tym miejscu rodzi się pewien zabawny paradoks. Duża część spośród tych przepełnionych chaosem turystów potrafi zupełnie niespodziewanie przeistoczyć się we wzorowych przechodniów. Wystarczy skonfrontować ich z banalną sygnalizacją świetlną. Najwyraźniej nikt nie uświadomił im jeszcze, że we Francji piesi nie mają w zwyczaju traktować jej jako bezwględny imperatyw, ale raczej swoistą rekomendację. Wykładnia jest następująca: na zielonym przechodzisz przez jezdnię bez wahania, na czerwonym wkraczasz na własną odpowiedzialność, starając się nie wymuszać pierwszeństwa na kierujących pojazdami. W praktyce łatwo więc poznać świeżo upieczonych urlopowiczów po tym, że czekają grzecznie na zielone. Sądzę jednak, że już po kilku dniach wyzbywają się tego zwyczaju.

Kolejną charakterystyczną cechą homo turisticus jest wspomniana już wymienialność. Z grubsza licząc, po 2-3 tygodniach mamy do czynienia z kompletnie nowym zestawem osobników. Swoją drogą okres ten ponoć ostatnimi czasy znacząco się skrócił ze względu na rosnące ceny usług turystycznych i kurczące się domowe budżety. Nie potrafię tego jednoznacznie potwierdzić ani zaprzeczyć. Wiem natomiast, że ceny posiłków konsumowanych w lokalach z widokiem na Zatokę Aniołów do najniższych nie należą, a mimo tego puste stoliki widuję tam rzadko. Kto wie, może faktycznie statystyczny turysta zje tego lata mniej śniadań nad morzem niż zrobiłby to rok temu, zaś tydzień później jego miejsce zajmie już ktoś inny? 

Jeśli tak jest, to z całą pewnością skorzystają na tym uliczni artyści, sztukmistrze, czarodzieje, naciągacze i żebracy. Wystarczy dobry miesiąc przebywania w okolicy, by poznać zwyczaje większości tych osób. Ich rytm dnia jest zresztą niesłychanie powtarzalny. Ustawiają się wciąż w tych samych miejscach, o zwykłych dla siebie porach. Dzięki swej regularności stają się dosłownie częścią krajobrazu. Niestety, nie do wszystkich spośród nich jednakowo łatwo jest się przyzwyczaić. Grajek stojący na placu, który widzę z okna, bardzo szybko zjednuje sobie przechodniów, wykonując na skrzypcach stare szlagiery. Szkoda tylko, że jego repertuar ogranicza się do kilku zaledwie utworów, czym bije na głowę Radio Złote Przeboje. Dlatego nawet jeśli uwielbiasz temat z filmu "Love Story", to zapewniam Cię, że słysząc go wiele razy dziennie, zaczniesz reagować alergicznie na tę melodię.

W końcu jednak słońce zacznie nieuchronnie chylić się ku zachodowi. Turyści wyjmą wówczas smartfony, by zarejestrować jak widowiskowo zmieniają się przy tym barwy na niebie, zaś tafla wody przechodzi od lazuru do białawego błękitu, by ostatecznie przybrać odcienie granatu. W tych krótkich chwilach naprawdę rozumiem ich zachwyt. Wprawdzie oswoiłem się również i z tym widokiem, ale bywają wieczory, kiedy wrażenia są doprawdy wyjątkowe. 

Po zmroku najpewniej upał zelżeje, nastrajając do przechadzek po mieście lub przesiadywania w restauracyjnych ogródkach. Niedługo potem życzę turystom za oknem dobrej nocy i zatopię się w objęciach Morfeusza. Niestety, nie będzie to radosny happy end, ponieważ w gronie homo turisticus zawsze znajdą się tacy, którzy zatracą granicę między użyciem a nadużyciem. Tak oto mimowolnie odczujemy na własnej niewyspanej skórze gorączkę sobotniej nocy. A potem niedzielnej, poniedziałkowej, itd.


2 komentarze:

  1. Uwielbiam Lazurowe Wybrzeże, a Niceę w szczególności. Odrobinę przywodzi mi na myśl Barcelonę, to taki typ miasta „samowystarczalnego”, jest miejsce do odpoczynku, nie brakuje obiektów do fotografowania i zwiedzania, wieczorem można znaleźć wiele knajp i po prostu się rozerwać. Zamieszkać w Nicei... ależ zazdroszczę :))
    Pozdrowienia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W jednym zdaniu zawarłaś kompletny i wyczerpujący opis tego miasta. Mogę powiedzieć tylko jedno: masz rację.

      Pamiętam, w jak pozytywnym tonie pisałaś o swojej podróży na Lazurowe Wybrzeże. Może pora na powrót w te strony?

      Salutations de Nice! :)

      Usuń