niedziela, 19 sierpnia 2018

Rumunia Rumunii nierówna


Wyruszywszy z bukaresztańskiego dworca o podejrzanie znajomej nazwie Gara de Nord, zmierzam w stronę Transylwanii. Pociąg toczy się w ślimaczym tempie, a temperatura w bombardowanych lipcowym słońcem wagonach nie nastraja optymistycznie. Na szczęście betonowa szarzyzna za oknem rychło ustępuje miejsca znacznie przyjemniejszym dla oka plantacjom słoneczników. A to dopiero początek wizualnych fajerwerków.

Tory wiodą przez tak malowniczą krainę, że momentami aż trudno odkleić nos od szyby. Tuż obok mnie, wartkim strumieniem płynie niewielka, acz widowiskowo wijąca się rzeka, formująca niekończące się maleńkie kaskady. W oddali dumnie pną się górskie szczyty, a wszędzie wokół nieskrępowanie panoszy się zieleń. Rumuńska prowincja bije stolicę na głowę.

Wspominając chwilę wcześniej o niemożności odklejenia nosa od szyby, miałem wprawdzie na myśli sens metaforyczny, choć biorąc pod uwagę, że wagony mają już swoje lata i raczej nie lśnią czystością, również dosłowne rozumienie tych słów byłoby całkiem na miejscu. Wraz ze wzmagającym się upałem cisną się na usta dalsze niepochlebne opinie, jednak ostatecznie gryzę się w język. Jeszcze kilka lat temu podróże rodzimym PKP również pozostawiały bardzo wiele do życzenia, więc miejmy trochę zrozumienia i skupmy się na pozytywach.

Po ponad pięciu przydługich godzinach jazdy mogę wreszcie rozprostować nogi na stacji w Sybinie (po rumuńsku Sibiu). Miasteczko w niczym nie przypomina Bukaresztu: niska zabudowa, ani śladu przygnębiającej szarzyzny, a do tego względny porządek. Kilkanaście minut marszu wystarczy, by spostrzec, że położona na szczycie niewielkiego wzgórza starówka to już istna perełka. Żegnajcie sypiące się ruiny. W Sybinie chodniki są równe, a zabytkowe kamieniczki aż się proszą o sesję fotograficzną.

Liczne źródła podkreślają dostrzegalne w miasteczku germańskie wpływy i wciąż obecną tam mniejszość niemiecką, z czym zasadniczo trudno się nie zgodzić. Niemniej, skoro w gronie ulicznych zakąsek zamiast bratwurstów z frytkami niepodzielnie królują obważanki, to coś mi mówi, że kulinarnie owe niemieckie wpływy wyczerpały się co najmniej sto lat temu. Warto też wspomnieć, że większość rumuńskich obważanków (zwanych covrigi) przypomina raczej krakowskie bajgle niż niemieckie precle. Co ciekawe występują one w bogatszej gamie smaków niż te znane nam ze stolicy Małopolski i chyba nawet szybciej się sprzedają, bowiem o każdej porze dnia dostać można świeżutkie wypieki niczym we francuskiej bulanżerii.

Jak dla mnie numerem jeden w Sybinie jest jednak... światło. Rzecz jasna nie byle jakie, byle gdzie i byle kiedy. Mam na myśli bardzo konkretne światło dostrzegalne wyłącznie wieczorową porą na położonym w samym sercu starego miasta. Światło, które szczodrze oblewa plac ciepłą, żółtoczerwoną barwą, nadając przedmiotom ognistą poświatę. Jak nietrudno spostrzec, cieszy się ono całkiem sporą grupką wielbicieli kierujących obiektywy w stronę zachodzącego słońca. I muszę przyznać, że rozumiem ich doskonale. Pokusa jest zbyt silna. Stanowczo zbyt silna.


Całe dobrodziejstwo Sybina dostaję niejako w gratisie. Nie przyciągnęły mnie tu bowiem żadne atrakcje turystyczne, lokalne specjały, ani tym bardziej promienie słońca, lecz zupełnie przyziemne obowiązki służbowe. Każdego ranka porzucam więc na dobrych parę godzin zabytkową starówkę, by przykładnie płaszczyć tyłek na zajęciach w szkole letniej. W nagrodę mogę przynajmniej poczuć się młodziej, spędzając czas ze studentami. Większość z nich to Rumuni studiujący na co dzień w Bukareszcie lub Cluj-Napoce, a niejednokrotnie również za granicą.

A teraz mały quiz: Ilu masz znajomych, którzy wyjechali do Anglii, Francji czy Niemiec, by zrobić tam magisterkę? Ja niewielu. Tymczasem wśród Rumunów taka opcja jest dziś całkiem popularna. Jeszcze bardziej popularne jest zaś niezadowolenie z tego, co od lat dzieje się w ich kraju – złe zarządzanie, chaos, korupcja i brak perspektyw. Moi rozmówcy wymieniają te hasła na jednym wdechu. O Rumunii mówią głównie źle, choć z wyraźną nutką nostalgii w głosie. Rozpogadzają się, gdy komplementuję lokalną żywność i transylwańską przyrodę. Ta ostatnia przyciąga ich tu zresztą znacznie silniej niż legendy o słynnym wampirze. Śmieją się, że turyści z zagranicy nie wiedzą co dobre, tracąc czas na zwiedzanie "zamku Drakuli" w Branie, choć Wład Palownik (pierwowzór literackiego bohatera) w rzeczywistości nigdy tam nie mieszkał.

Opuszczając Rumunię, jestem pełen sprzecznych doznań. Czuję się, jakbym odwiedził co najmniej dwa różne kraje. W jednym z nich zobaczyłem dość przygnębione i naprędce przypudrowane oblicze Bukaresztu, w drugim zaś – malownicze zakątki Sybina, które jakoś dziwnie nie przystawały do gorzkich słów, jakie padały z ust moich rozmówców. Jeszcze bardziej zaskoczyło mnie, gdy wieczorem ci sami młodzi ludzie, na dźwięk folkowej muzyki potrafili machnąć ręką na całe zło i poderwać się do widowiskowo dynamicznego, choć nieco "pachnącego cepelią" tradycyjnego tańca. Mało tego, zdołali oni zachować przy tym swoistą naturalność, nie okazując cienia zażenowania, które niechybnie malowałoby się na naszych twarzach, gdyby jakiś szalony DJ podczas wieczornej imprezy niespodziewanie wyskoczył dajmy na to z hitami zespołu Mazowsze.

Nie potrafię zrozumieć tego kraju w jeden tydzień. Zbyt zręcznie wymyka się standardom. A czym dłużej o nim myślę, tym bardziej uporczywie powraca obraz tańczących Rumunów.


























4 komentarze:

  1. Gara de Nord super brzmi rzeczywiście!
    Od dawna chcę pojechać do Rumunii, ale ostatnio w ogóle niewiele podróżuję... Mam nadzieję że jak się w końcu wybiorę te pociągi będą już czyste. Niesamowite zdjęcia i tekst :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję. Gara de Nord jakoś uparcie kojarzy się z paryskim Gare du Nord, ale zbieżność jest chyba przypadkowa. Co do samej Rumunii, to z pewnością warto ją odwiedzić, więc mam nadzieję, że niebawem tam zajrzysz.

      Usuń
  2. Witaj Patryku:)
    Bardzo dawno mnie u Ciebie nie było.
    Miałam problem z bloggerem który usunął mi wszystkie obserwowane blogi, więc muszę wszystko od początku odświeżać.
    Oj Rumunia chodzi ostatnio po mojej głowie:)
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za wizytę. :) Mnie z kolei Blogger utrudnia komentowanie. Ciekawe, czy teraz się uda? Nie wiem, co się porobiło.

      A Rumunia to na pewno dobry pomysł.

      Usuń