wtorek, 2 czerwca 2015

Czy to już jest "Lifestyle Blog"?


Któż w latach 90-tych nie miał brata, szwagra, wujka Heńka albo chociaż taty kolegi z klasy, który wyjechał za chlebem "do Reichu"? Nie o pracę z dala od rodzinnego domu jednak mi idzie. Raczej o te krótkie chwile, gdy ci wielcy nieobecni przybywali strudzeni do Polski na Święta, a bagażniki ich pojazdów ledwie domykały się wypchane po brzegi dobrami z Zachodu.

Czegóż tam nie było? Wielkie bochny tostowego chleba o konsystencji zmielonego papieru, szczelnie zapakowane w folię i obdarzone datą przydatności do spożycia wybiegającą w przyszłość dalej niż sięga myśl. Kartony przesłodzonych gum do żucia, które pragnęło się mielić w ustach godzinami, jednak ich producent na złość nam zapragnął, by niepostrzeżenie rozpływały się w ustach. Kolorowe żelki, do których mam osobisty uraz po tym jak kolega z ławki, poczęstowawszy mnie nimi, wmówił zarazem, że nie należy ich połykać, bo są trujące. Po głębszym namyśle dochodzę do wniosku, że mógł on mijać się z prawdą ledwie nieznacznie. Tak czy owak, okres ten można podsumować krótko jako zachłyśnięcie się kolorowym badziewiem, od którego dziś odwracam wzrok z niesmakiem.

Kilkanaście lat później, jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły sklepiki oferujące produkty marek znanych już wówczas w Polsce doskonale, jednak w wariancie przeznaczonym dla bardziej wyrafinowanych odbiorców z Zachodu. Flagowymi artykułami z tej grupy stały się "niemieckie" kawy i proszki do prania, które wkrótce zagościły nawet na półkach w delikatesach. Czy w ten sposób przechytrzyliśmy tych, którzy chcieli przechytrzyć nas? Ciężko orzec. Ciężko też podsumować coś, co trwa wciąż w najlepsze. Chwilowo określmy więc to zjawisko mianem rozczarowania, że wino czy ser tej samej marki lepiej smakują we Francji, a rzekomo ta sama kawa nijak ma się do swojego odpowiednika we Włoszech.

Przeprowadzając się do Niemiec, nie miałem pojęcia, czego się spodziewać po tutejszej żywności. Dziś mogę już ze spokojem przyznać, że od tej dostępnej w polskich sklepach praktycznie się nie różni. Niemniej, doszukałem się kilku (subiektywnych) wyjątków od tej reguły. Należą do nich:

Pieczywo

Chleb i bułki kupione w którejkolwiek z gęsto rozsianych po mieście piekarni na ogół przewyższają jakością i smakiem polskie pieczywo, z którego jesteśmy tak dumni. Owszem, są nad Wisłą piekarnie bezapelacyjnie pierwszorzędne, ale jeśli porównać wyroby najłatwiej dostępne w obu krajach, niemieckie wypadają po prostu lepiej. Zaznaczam jednak, że pieczywa z supermarketów nie biorę pod uwagę, bo zarówno w Polsce jak i w Niemczech omijam je szerokim łukiem.

Kawa

W tej kategorii również punkt trzeba przyznać naszym zachodnim sąsiadom. Wbrew pozorom, wcale nie dzięki "zielonym jakobsom" z niemieckimi nadrukami, które dostępne są również w Polsce. Raczej za szeroką gamę naprawdę smacznych i aromatycznych kaw bardzo rzadko spotykanych u nas marek spod znaku "Fair Trade".

Dżem

Jakimś niezrozumiałym zbiegiem okoliczności każdy zakupiony przeze mnie słoik niemieckiego dżemu (a przetestowałem ich niemało) wypełniony był stanowczo przesłodzoną mazią, w której próżno było poszukiwać kawałków owoców. Jedyna rada, by skonsumować ów produkt do dna to przestrzeganie zasady małych kroków: maksymalnie jedna kromka dziennie pokryta cienką warstwą substancji.

Majonez

Tutaj sprawa ma się najgorzej. Majonezy niemieckie dzielimy bowiem na podłe i arcypodłe. Każdy jeden egzemplarz jest tak sowicie skropiony octem, że dodanie go do jajka, szynki czy sałatki skutkuje doszczętnym pozbawieniem ich jakiegokolwiek smaku. Nawet zasada małych kroków zdaje się być w tym wypadku nieskuteczna. Jedynego ratunku upatrywałbym w coraz częściej spotykanych sklepach oferujących polską żywność. Tertium non datur.

Awokado

Różnicę między owocami awokado ułożonymi na półkach niemieckich i polskich sklepów szacuję na jakieś 7-10 dni. Nie mam pojęcia, dlaczego w naszym kraju kupić można niemal wyłącznie niedojrzałe, twarde owoce, które trzeba potem cierpliwie przechowywać w domowym zaciszu nim staną się gotowymi do spożycia. Tutaj awokado opatrzone są etykietką "Ready to eat", dzięki czemu mamy pewność, że owoce wzięte prosto z półki nadają się do zjedzenia jeszcze tego samego dnia. Cóż prostszego?

Woda

Wielokrotnie zdarzało mi się w Polsce krążyć po sklepowych alejkach w poszukiwaniu niegazowanej wody mineralnej schowanej gdzieś za butelkami tej z bąbelkami. Tutaj zadanie mam jeszcze trudniejsze. Wariant gazowany jest bowiem wśród Niemców niesamowicie popularny. Jeśli poprosicie kogokolwiek o wodę, najpewniej otrzymacie więc właśnie taką. A niegazowana? Płynie z kranu. – padnie zapewne odpowiedź.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz